wtorek, 2 czerwca 2015

Wizyta w muzeum i trzy różne shincha

Dla wielu osób istotnym, żeby nie powiedzieć obowiązkowym, punktem rozmaitych wycieczek są odwiedziny w muzeum bądź galerii (sztuki, żeby nie było wątpliwości ;)). Z drugiej strony nieraz słyszałem opinie, że muzea są raczej nudne i bardziej zniechęcają niż przyciągają uwagę, więc zamiast na ich zwiedzanie lepiej poświęcić czas na inne atrakcje i przyjemności związane z wycieczką.

Chociaż osobiście wychodzę z założenia, że szkoda byłoby nie skorzystać z okazji i nie wstąpić właśnie do muzeum lub jakiejś galerii narodowej będąc w nowym dla nas kraju/mieście, to jednocześnie wiem doskonale z autopsji, że z takim zwiedzaniem łatwo przesadzić. Zwłaszcza kiedy mamy mało czasu i napięty plan wycieczki. W efekcie autentyczną przyjemność towarzysząca podziwianiu pięknych dzieł może szybko zastąpić uczucie przesytu, zmęczenie lub wręcz rozdrażnienie i chęć szybkiego powrotu do domu.

Osobną kwestią jest faktyczna oferta różnych znanych miejsc. Bywa, że mając szczere chęci oraz spore nadzieje na zobaczenie czegoś wyjątkowego, czekamy najpierw w długiej kolejce, potem poświęcamy kolejne godziny na zwiedzanie, a w końcu wychodzimy zawiedzeni, z poczuciem zmarnowanego czasu. Albo też docenienie wartości pewnych eksponatów jest mocno utrudnione np. przez brak opisów zrozumiałych dla obcokrajowców, niekoniecznie obeznanych ze sztuką jakiegoś okresu.

Kilka tygodni temu, dokładnie w japoński Dzień Dziecka, po pożegnaniu Baśki, Monii i Mateusza na lotnisku Narita wybrałem się do tokijskiego Muzeum Narodowego (w sumie już trzeci raz :)), na szeroko reklamowaną specjalną wystawę prezentującą komplet 4 zwojów Chōjū giga (w formie XIX-wiecznej, wiernej kopii).

Są to chyba najsłynniejsze ilustrowane zwoje (emaki) w Japonii, powstałe w XII w. i stanowiące własność świątyni Kōzanji w Kioto. Ich bohaterowie to m.in. antropomorficznie przedstawione króliki, żaby czy małpy, które dokuczają sobie nawzajem, strzelają z łuku etc. (na dalszych fragmentach pojawiają się także ludzie). Często mówi się o zwojach Chōjū giga jako o pierwowzorze dzisiejszej mangi, co owszem jest warte wspomnienia, jednak zdecydowanie nie powinny być one redukowane wyłącznie do tej roli.

Trzeba przyznać, że oglądane z bliska robią bez porównania lepsze wrażenie niż na tysiącach reprodukcji (w książkach, na wachlarzach, ceramice itd.), ale przez nieprzemyślaną, moim zdaniem, organizację, miałem w sumie zaledwie parę minut na to, żeby się im dokładnie przyjrzeć, przy czym długość całości to ponad 40 metrów.

Rozumiem, że wystawa cieszy się ogromnym zainteresowaniem, do tego wiele osób korzystało wtedy  z wolnego w pracy, w związku z japońskim "długim weekendem" (nazywanym tu "golden week"), dlatego cierpliwie odstałem ponad 2h w kolejce do najważniejszego, pierwszego zwoju i jeszcze ok. 1h do pozostałych trzech. Kiedy jednak wreszcie znalazłem się przy odpowiedniej gablotce, byłem niemalże popędzany, razem z innymi ludźmi, aby szybko przesuwać się dalej i nie blokować w ten sposób kolejki!

Czyli czekałem kilka godzin, żeby nie móc się nawet na chwilę zatrzymać i popatrzeć na szczegóły? Dla mnie było to trochę nie w porządku. "Wisienką na torcie" (taką kwaśną…) był fakt, że wszystkie zwoje rozwinięto tylko do połowy. Drugą zastąpiono fotokopią, ponieważ wystawa została podzielona na dwa etapy – przez pierwsze kilka tygodni pokazywano jedną, przez następne drugą połowę kompletu Chōjū giga. W tym tygodniu można jeszcze obejrzeć tę drugą część, ale chyba sobie odpuszczę ;)

Tym przydługim wstępem chciałem nawiązać do wizyty w nietypowym muzeum, jakim jest Ocha no sato (sato oznacza "wioskę" lub "miejsce pochodzenia"), czyli muzeum herbaty w mieście Shimada. Pojechaliśmy tam z Baśką dzień po zbiorach shincha w Uji. Shimada leży tuż obok Shizuoki i otoczona jest malowniczymi plantacjami herbaty, które wraz z zarysowującą się w oddali górą Fuji tworzą w szczycie sezonu naprawdę wspaniały, "pocztówkowy" krajobraz.


Muzeum znajduje się dokładnie w Kanaya – dawniej było to odrębne miasteczko, lecz 10 lat temu włączono je w obręb Shimady. Wysiadając na tamtejszej stacji kolejowej szybko zauważymy, że znaleźliśmy się w japońskim "zagłębiu" herbacianym.



Pola z herbatą i muzeum to nie wszystko, co ma do zaoferowania Kanaya. Wyruszymy stąd również w przejażdżkę kolejką parową albo w trasę spacerową fragmentem historycznego szlaku Tōkaidō. Była to droga łącząca w epoce Edo Tokio (czyli Edo) z Kioto, a w Kanaya ulokowano 24. z jej 53 przystanków. Wielokrotnie podróż Tōkaidō stawała się inspiracją dla literatury oraz malarstwa tamtego okresu.


Spacer krętą drogą prowadzącą od stacji do muzeum zajmuje teoretycznie ok. 20 min., jednak herbata uprawiana na okolicznych wzgórzach w zasadzie co chwilę prosi się o to, żeby przystanąć, napawać oczy widokiem i zrobić kolejne zdjęcia :)






W Ocha no sato udała się, moim zdaniem, niełatwa sztuka stworzenia wokół tematu herbaty całego muzeum i pokazania jej w sposób jednocześnie wartościowy oraz ciekawy dla szerszego grona odbiorców. Widać, że zadbano o dobór eksponatów, pomimo braku np. drogocennej, zabytkowej ceramiki.

Muzealną wycieczkę otwiera prezentacja aż 90 gatunków herbaty z 30 krajów, w tym rozmaitych, dziś prawie zapomnianych, lokalnych japońskich bancha, wypieranych wraz z upowszechnianiem się współczesnej sencha. Dużym plusem jest możliwość dotknięcia każdej z próbek, ale lepiej nie liczyć na to, że znajdziemy w tych gablotkach liście pierwszej świeżości i jakości ;)

W następnych salach muzeum zapoznamy się z kulturą picia herbaty na całym świecie, począwszy od Chin i Tajwanu, przez Tybet, Indie, Rosję czy Turcję, a skończywszy na bardziej szczegółowym omówieniu roli herbaty w życiu Japończyków oraz jej historii i produkcji w rejonie Shizuoki. Można zatem obejrzeć wiele akcesoriów do parzenia (np. wielki, sprezentowany przez Chińczyków czajnik, z wyrytym na powierzchni tekstem "Księgi herbaty" Lu Yu), stare maszyny do produkcji sencha lub replikę (nie wiem, czy to najwłaściwsze słowo w tym kontekście ;)) drzewa herbacianego z Yunnanu. Mamy też szansę pobawić się (szkoda, że jedynie "na sucho") tybetańską maselnicą, służącą do ubijania herbaty z masłem jaka.




Po "standardowym" zwiedzaniu przyszła pora na sprawdzenie swoich umiejętności w ucieraniu tencha. Dzień wcześniej podobną atrakcję proponowano w Uji, lecz tym razem dostaliśmy w woreczku odmierzoną porcję wysuszonych "płatków", które w całości zmieliliśmy na proszek, a potem część takiej matcha własnej produkcji mogliśmy od razu rozrobić w wodzie przy pomocy chasena (resztę zabraliśmy do domu jako pamiątkę). Dokładne utarcie nawet kilku gramów tencha zajmuje dłuższą chwilę i wcale nie tak łatwo się z tym uporać, jak się wydaje.



Integralny element muzeum stanowi także biblioteka z publikacjami na temat herbaty, zaś na zewnątrz ogród japoński i pawilon herbaciany, będące rekonstrukcją oryginalnych projektów autorstwa jednego z najważniejszych mistrzów herbaty – Koboriego Enshū. Praktykował on i uczył chanoyu w stylu określanym jako kirei sabi, łączącym ogólnie eleganckie piękno z prostotą.



3 maja, kiedy odwiedziliśmy Shimadę, przy Ocha no sato odbywał się akurat "festiwal shincha", więc dookoła kręciło się mnóstwo osób, w tym rodziny z dziećmi, jednak w żaden sposób nie przeszkadzało to ani w spokojnym podziwianiu ogrodu, ani w poruszaniu się po muzeum. Za to ciężko było przepychać się w muzealnym sklepiku, gdzie każdy chciał kupić najświeższą lokalną sencha, z różnych odmian krzewu herbacianego :)

Po zrobieniu zakupów i jeszcze paru zdjęć, m.in. osobom zbierającym herbatę (dla wielu z nich były to najbardziej pracowite dni w roku, dla innych po prostu okazja, żeby przebrać się w tradycyjny strój), wróciliśmy na stację, skąd pojechaliśmy dalej, mianowicie do Shizuoki – stolicy prefektury.






W Shizuoce herbaciany PR jeszcze bardziej rzucał się w oczy, a shincha od miejscowych plantatorów sprzedawana była nawet w specjalnym sklepiku na dworcu. Idąc w kierunku centrum i szukając pozostałości po niegdysiejszym zamku Sunpu (obecnie nie ma tam właściwie czego oglądać) trafialiśmy na kolejne sklepy i stoiska tego typu.



Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu, przy jednym z nich stał starszy pan, który doglądał… własnoręcznie przetworzonej przed chwilą temomicha! Ściśle biorąc pilnował, aby igiełkowate listki należycie się wysuszyły. Kiedy zajrzeliśmy tam ponownie w drodze powrotnej, temomi shincha była już gotowa i sprzedawana w małych, 10-gramowych opakowaniach! Nie było innego wyjścia – musiała dołączyć do dotychczasowych herbacianych zakupów ;)


Późnym popołudniem, przed zachodem słońca, planowaliśmy załapać się na polecany w przewodnikach widok Fuji z perspektywy plaży Miho w Shizuoce. Był to dla nas jeden z istotnych powodów, aby zatrzymać się w tym mieście. Niestety, kiedy dotarliśmy w końcu na plażę, góra schowała się za gęstymi chmurami, a w krótkim czasie zapadł zmrok i w rezultacie innych jeszcze pechowych zbiegów okoliczności niewiele brakowało, żebyśmy zostali uziemieni w porcie…

Tak się na szczęście nie stało. Udało nam się wrócić autobusem do centrum, złapać Shinkansen do Tokio i wreszcie ekspres do Tsukuby. Mamy jednak kolejną nauczkę, żeby nie przesadzać z atrakcjami na jeden dzień, bo nie dość, że bywa to ryzykowne, to dodatkowo skutecznie przysłania radość z tego, co widzieliśmy wcześniej.

***

Po wyjeździe Baśki zabrałem się intensywniej za czytanie książek dotyczących moich badań nad senchadō, w międzyczasie popijając shincha przywiezione z wycieczki i zamówione m.in. z Kagoshimy. Poza tym zacząłem poważniej niż do tej pory obawiać się trzęsień ziemi, które ostatnio niepokojąco się nasiliły.

W zeszłym tygodniu np. mieliśmy w okolicy najsilniejsze trzęsienie od mojego przyjazdu do Japonii i parę przedmiotów wylądowało na podłodze, z kolei w sobotę wstrząsy były najdłuższe (trwały bodajże ponad minutę), w związku z potężnym trzęsieniem w pobliżu archipelagu Ogasawara. Szczęśliwie znajduje się on daleko od głównej wyspy – Honsiu, a wstrząs odnotowano na dużej głębokości, mimo wszystko jego siła wyniosła aż 8.1 stopnia w skali Richtera (wstępnie podawano 8.5, w niektórych zachodnich mediach 7.8)!

Jakby tego było mało, raptem paręnaście godzin wcześniej też nami zatrzęsło, zaś w piątek doszło do niespodziewanej erupcji wulkanu na wyspie Kuchinoerabujima, w pref. Kagoshima… Wydawało mi się, że zdążyłem przywyknąć do sporadycznych i niegroźnych w sumie trzęsień, wpisanych niejako w japońską "codzienność", ale w ostatnich dniach jakoś zaczynam się martwić :(

Wracając do herbaty – wspomniana temomi shincha wyglądała, rzecz jasna, konkursowo i spodziewałem się czegoś podobnego do rarytasów Gokuchanina (p. Hirumy). Szczerze muszę jednak stwierdzić, że smakowo to inny, niższy poziom. Niewykluczone, że była to wina niedostatecznego wygrzania, wysuszenia listków, bo po otwarciu torebeczki dało się wyczuć lekko kwaśny, jakby dziwnie "mokry" aromat. Najlepszy smak udało mi się chyba uzyskać po "zaparzeniu" tej temomi w wodzie o temperaturze pokojowej, bezpośrednio z butelki.






Zanotowałem sobie przy niej: roślinność, surowość, ogórek, umami, bez goryczy, ale i bez przesadnej słodyczy, drugie parzenie nieco bardziej orzeźwiające, od trzeciego pojawia się już gorycz. O jej wysokiej jakości świadczył nie tylko wygląd, lecz także długi posmak, mimo to brakowało powodów do zachwytu i zastanawiało mnie, że kiedy spróbowałem na koniec zjeść rozwinięte z powrotem młode listki, nie były wcale szczególnie miękkie, wydawały się niemal twardsze od tych zrywanych parę dni wcześniej na plantacjach… Coś tu ewidentnie nie grało. Być może wpływ na to miały warunki przygotowania herbaty (na ulicy, przed sklepem itd.), dłuższa podróż do Tsukuby (w plecaku) oraz fakt, że nie została od razu zaparzona i wypita.

Lepsze wrażenie zrobiła na mnie sencha z Tanegashimy, z kultywaru kuritawase, która ostatecznie trafiła do moich rąk z ponad dwutygodniowym poślizgiem, po perypetiach, które opisywałem w kwietniu. Faktycznie, jak sugerował opis na stronie sklepu, miała zaskakująco mleczny charakter. Zaciągając się aromatem liści (trzeba dodać, że było wśród nich sporo ładnych pąków) bez problemu dało się wyróżnić właśnie mleczno-kremowe oraz lekko kwiatowe nuty. Jasny napar, z początku klarowny, potem odrobinę gęstszy i ciemniejszy, smakował maślano-warzywnie, czemu towarzyszył też pewien ziołowy akcent. Sama kremowość była jednak wciąż bardziej wyczuwalna w aromacie, zwłaszcza po powąchaniu listków po pierwszym parzeniu, i kojarzyła mi się z maślanymi ciasteczkami, mlecznymi karmelkami czy przypalonym mlekiem.







Przy okazji przypomniała mi się minimalnie utleniana bihakkōcha, autorstwa p. Hirumy, lecz w przypadku kuritawase mamy do czynienia ze standardową zieloną herbatą, nieoksydowaną, zaś jej mleczność nie jest aż tak ciężka lub – mówiąc inaczej – "oolongowy" aspekt jest delikatniejszy. Byłaby tym samym raczej łatwiejsza do picia dla wielu osób, a na pewno łatwiejsza do parzenia. Owa oryginalna kremowość nie zanikała nawet przy trzecim parzeniu i przechodziła w słodki finisz, z odrobiną wytrawności. Co również ciekawe, trudno było doszukać się w tym wszystkim typowej japońskiej trawiastości…

Obfitowała w nią za to fukamushicha z Kagoshimy, z popularnego kultywaru asatsuyu. Tak, to ta słynna odmiana, która jest nieraz określana mianem "naturalnego gyokuro" (tennen gyokuro), choć wykorzystuje się ją do produkcji stuprocentowej sencha (zwykle fukamushi). Cechuje ją jednak ponadprzeciętna słodycz, która może kojarzyć się właśnie z gyokuro, pomimo "naturalnej" uprawy, tzn. bez zacieniania krzewów przed zbiorami, stąd jej "przydomek".

Asatsuyu z jednej strony generalnie fajnie smakuje i potrafi pozytywnie zaskoczyć, kiedy ktoś ma z nią do czynienia po raz pierwszy, ale z reguły przeszkadzała mi jej nadmierna ciężkość. Dlatego wolałem sięgać np. po saemidori (tegoroczna czeka w kolejce na otwarcie :)), która zresztą powstała ze skrzyżowania asatsuyu z odmianą yabukita.

Tym razem zdecydowałem się zamówić asatsuyu w najświeższej możliwej wersji, nazwanej przez producenta nama (dosł. "surowej"). Aby jeszcze bardziej podkreślić świeżość herbaty dostępnej zaraz po pierwszych zbiorach, odróżniającą shincha od sencha sprzedawanej przez resztę roku, poddano tę asatsuyu delikatniejszemu niż zwykle procesowi hiire, czyli suszenia na koniec obróbki.

Można mówić, że to zwyczajny marketing i niejedna shincha "wykańczana" jest w taki sposób, lecz po zaparzeniu herbaty spekulacje tego rodzaju przestają mieć znaczenie, ponieważ zostajemy sam na sam z niezwykle świeżą i wyjątkowo lekką jak na asatsuyu shincha. Bez dwóch zdań jest to fukamushi, napar ma ekstremalnie zielony kolor, dodatkowo widać, że pył oraz łodyżki nie zostały specjalnie oddzielone.





Susz pachniał słodko, wyczuwałem w nim m.in. truskawkowo-malinowy, nieco dżemowy aromat. Dużo słodyczy przebijało się także w smaku, który był pełny i soczysty, sprawiał wręcz wrażenie, jakby ktoś wycisnął gęsty, zielony sok bezpośrednio z herbacianych listków :) W tej asatsuyu zawierała się jak dla mnie kwintesencja i całe dobrodziejstwo fukamushicha w połączeniu z shincha!

Nie tracąc przy tym lekkości była szczególnie przyjemna do picia i w zasadzie na jedyny minus zaliczyłbym jej odrobinę płaski posmak (z przebijającą się gdzieś tak czy owak migdałową (?) nutą). Nie powiem, że to herbata najwyższej jakości i super złożona smakowo, ale wydaje mi się, że jak do tej pory nie piłem asatsuyu w lepszym wydaniu.


Uff..., wybaczcie męczącą długość wpisu, teraz wiem, że powinienem był go podzielić na co najmniej dwie części, lecz jest już za późno ;) Dzięki dla tych, którzy dobrnęli do końca.

1 komentarz:

  1. Oj, już przestań z tym przepraszaniem za długość wpisu - przy tej częstotliwości na pewno nikomu to nie przeszkadza, a wręcz jest pożądane. ;-)

    Dziękuję za opakowanie tej temomi cha. W dużej mierze zgadzam się Twoimi obserwacjami, chociaż piłem herbatę już po jej teoretycznej dacie zalecanego spożycia. Zaskoczyło mnie w niej bardzo mocne rozgrzewanie i pobudzenie, może spowodowane właśnie jej świeżością, lub wręcz niedociągniętym do końca procesie obróbki (uczucie "mokrości", o którym piszesz). Może to właśnie to, co Chińczycy nazywają silnym cha qi?

    OdpowiedzUsuń