niedziela, 30 listopada 2014

Chińsko-japońskie, jesienne klimaty

Natłok prozaicznych obowiązków (głównie mało ciekawej, ale załóżmy, że przydatnej nauki), bezskuteczne próby przyzwyczajenia się do 15-stopniowych różnic temperatur między dniem i nocą (przy niedziałającym ogrzewaniu) czy nie dające mi spokoju przeziębienie sprawiły, że nie miałem specjalnie czasu ani ochoty, aby napisać coś nowego. Od tygodnia jednak działa wreszcie kaloryfer w moim pokoju (tylko dlaczego grzeje w różnych godzinach?), na uczelni miałem chwilę wolnego, a zaległości w pisaniu ciężko odkładać na później w nieskończoność, podzielę się więc kilkoma spostrzeżeniami i wrażeniami.

Zajęcia z japońskiego dla studentów z zagranicy, które mnie tak ostatnio irytują, podzielone są na przedmioty typu gramatyka, pisanie, mówienie etc. i dodatkowo na różne poziomy zaawansowania. Po wstępnym przydzieleniu do odpowiedniego poziomu, zajęcia te można już dobrać w dużym stopniu indywidualnie, w zależności od potrzeb danej osoby oraz wymagań programu, w ramach którego przebywa się w Japonii. Do czego zmierzam? Otóż grupy są wprawdzie zróżnicowane i międzynarodowe, lecz tym, co rzuca się w oczy jest wyraźna przewaga studentów z Chin (przynajmniej na tych wyższych poziomach), do tego stopnia, że np. na moich zajęciach z czytania jestem jedynym nie-Chińczykiem w grupie, więc kiedy dyskutujemy nad jakimś problemem poruszonym w tekście i mamy odnieść się do sytuacji w krajach, z których pochodzimy, obraz świata musi zostać siłą rzeczy sprowadzony do dwóch wymiarów – polskiego i chińskiego ;)

Obecność Chińczyków w Japonii i ich wpływ na tutejszą kulturę to temat rzeka, dość wspomnieć, że przy całej oryginalności japońskiej herbaty, jej rozwój nie byłby w ogóle możliwy, gdyby nie została sprowadzona z kontynentu. Co więcej, nie odbyło się to raz, lecz aż trzykrotnie – najpierw zaimportowano tangowską herbatę prasowaną w ciastka i gotowaną w kociołku, potem songowską sproszkowaną herbatę ubijaną chasenem, a wreszcie upowszechnioną za panowania dynastii Ming herbatę liściastą, parzoną w czajniczku.

Oryginalnie chińską herbatę oraz wyraźne pozostałości jej kultury da się zauważyć w Japonii również współcześnie, na różnych poziomach. Popularnością cieszą się tu np. oolongi, niestety głównie w ujednoliconej formie – ciemnej ūroncha, sprzedawanej praktycznie wszędzie w butelkach lub kartonach (jak soki). W supermarkecie dostaniemy ponadto pospolitego Pu’era, a w jakimś lepszym nawet tajwańskiego Dongdinga (w pełnowartościowej wersji liściastej tudzież ekspresowej). Chińskie elementy są również ewidentne w wyrafinowanej sztuce senchadō, o czym wspominałem w poprzednim wpisie.

Jest jeszcze poziom pasjonatów i koneserów chińskiej lub tajwańskiej herbaty przygotowywanej i pitej w sposób imitujący zwyczaje spotykane w miejscach, w których powstaje. Wiąże się to oczywiście z zakupami w specjalistycznych sklepach czy wykorzystywaniem chińskich utensyliów (np. czajniczków z Yixing) i ma generalnie podobny charakter do zainteresowania, jakie przejawiają bardziej zapaleni herbaciarze w Polsce i w innych krajach na świecie. Z tą jednak różnicą, że bliskość Chin, możliwość tańszego podróżowania tamże oraz długotrwała chińsko-japońska wymiana kulturowo-ekonomiczna znacznie ułatwiają realizowanie takiej herbacianej pasji.

Nie bez znaczenia jest też fakt, na ile finansowo może pozwolić sobie Japończyk, a na ile przeciętny Polak lub Chińczyk. W Chinach rośnie wprawdzie liczba nowobogackich, którzy podobno wydają grube pieniądze na herbatę, nawet jeśli się na niej nie znają, ale zupełnie inaczej wygląda sytuacja zwykłych obywateli. Krótko mówiąc, Japończyków w większym stopniu stać na to, żeby dać się wciągnąć w świat koneserskiej herbaty. Podobne opinie słyszałem przy okazji spotkania poświęconego właśnie chińskiej herbacie, które odbyło się jeszcze na początku listopada, w parku Takanawa w Tokio.

Impreza była płatna, jak większość tego typu wydarzeń w Japonii. Realne koszty podążania taką czy inną "drogą herbaty" w tym kraju to w ogóle temat na osobną dyskusję, i nie chodzi mi akurat o to, że porządnej jakości herbata bądź ceramika musi mieć swoją cenę, co jest w zasadzie oczywiste, lecz o fakt, że za sam udział w mniej lub bardziej formalnym spotkaniu herbacianym, a tym bardziej w ćwiczeniach trzeba nieraz słono zapłacić. Mnie może to zaskakiwać, ale Japończycy wydają się przyzwyczajeni do takiego stanu rzeczy. Zresztą z reguły wśród gości owych spotkań przeważają osoby, które czasy studenckie czy pierwsze lata pracy mają już dawno za sobą, a zatrudnione są naturalnie w japońskich firmach i wypłatę też dostają w jenach…

Szczęśliwie, nie jestem tu zdany wyłącznie na samego siebie, lecz parę osób pomaga mi w herbacianych i innych sprawach. Przy okazji wizyty w Takanawa nie dość, że miałem szansę poznać kilku miejscowych znawców i entuzjastów chińskiej herbaty (a właściwie entuzjastek, bo to panie dominowały w tym towarzystwie :)), to jeszcze dostałem w prezencie bilet na owo "chakai pod gołym niebem" (重ねてありがとうね). Uprawniał on do wyboru w przeciągu ok. 2 godzin trzech spośród dziesięciu przygotowanych chaseki, gdzie parzono przede wszystkim chińskie oraz tajwańskie oolongi, hongcha i heicha, ale znalazło się też miejsce dla japońskiej "czarnej" herbaty (jap. kōcha = chiń. hongcha).


Przy zakupie biletu każdy otrzymywał białą, porcelanową, pamiątkową czarkę, z którą miał przemieszczać się kolejno z jednego chaseki do drugiego. Impreza odbywała się na niewielkiej przestrzeni wydzielonej na skraju parku, podczas gdy dookoła zwyczajnie przechadzali się ludzie i bawiły się dzieci, jakby zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Sceneria była bardzo udana, bo wprawdzie było jeszcze dosyć ciepło, ale z drzew, pod którymi rozłożone były koce, gdzie odbywały się degustacje, zaczęły już opadać liście, tworząc znakomity klimat bliskości z naturą. A to wszystko właściwie w centrum Tokio.

Dzięki zasadzie regularnej zmiany miejsc udało nam się załapać z Sayamą na wszystkie herbaty, na które miałem ochotę po wcześniejszym zapoznaniu się z harmonogramem. Zaczęliśmy od podprażonego, tajwańskiego Shanlinxi, który pomimo wciąż zielonkawego koloru zrolowanych listków, dawał już pomarańczowożółty napar o słodkawo-owocowym smaku i równie przyjemnym, "ciepłym" aromacie, który najpierw kusząco unosił się znad czajniczka, a potem na długo pozostawał w czarce. Parzeń nie było przesadnie dużo, może pięć lub sześć.




Potem chwila przerwy i rozsiadamy się na następnym kocu, przy którym czekała na nas żółta herbata – Mengding Huangya. Na jej przykładzie bodaj najlepiej dało się zrozumieć, dlaczego warto korzystać ze sposobności i uczestniczyć w takich spotkaniach, nawet jeśli wiąże się to z pewnymi kosztami. Mianowicie herbata była po pierwsze oryginalna, po drugie naprawdę porządnej jakości, wreszcie parzyła ją osoba, która podróżuje do Chin i spędziła tam trochę czasu, co w efekcie pozwoliło nam skosztować swoistego rarytasu podanego w profesjonalny sposób. Parzenie odbywało się w gaiwanie, a listki zalewane były raz wrzącą wodą, dla wyciągnięcia maksimum aromatu, raz przestudzoną, dla uzyskania łagodniejszego smaku. Zalań było ponownie ok. pięciu, więc sporo jak na taką herbatę, a w smaku i zapachu dało się wyraźnie wyczuć szparagowo-brokułowe nuty, które są jak dla mnie znakiem rozpoznawczym słynnej Junshan Yinzhen w dobrym wydaniu. Całość była złożona i dobrze zbalansowana, czego raczej nie można powiedzieć o "polsko-czeskim" Mengding Huangya... Czuć i widać było również, że to jednak nie jest zielona, tylko prawdziwa żółta herbata, tzn. poddana delikatnemu procesowi żółknięcia, nazywanemu menhuang albo mendui.




Przy smakowitym naparze i wesołych rozmowach – m.in. o tym, że chińskie kuai, kuai ("szybciej, szybciej") można łatwo pomylić z japońskim kowai, kowai ("straszne"/"boję się") – czas płynął jak zwykle szybko i przenieśliśmy się na nasze ostanie chaseki, z Żelazną Bodhisattwą Miłosierdzia, czyli Tieguanyin (jap. Tekkannon) z Anxi w roli głównej. Dla porównania piliśmy ją w dwóch wersjach – qingxiang (co oznacza dosłownie "czysty aromat"), czyli bardziej współczesnej, lekko utlenianej, oraz tradycyjnej, trochę mocniej oksydowanej i prażonej (umiarkowanie). Pierwsza pochodziła z tegorocznych jesiennych zbiorów, uznawanych za najlepsze dla Tieguanyin (choć już niekoniecznie dla innych jasnych oolongów, o czym nieraz się zapomina!), a odznaczała się zarówno klasą, "czystością",  jak i wyjątkową świeżością. Nie pamiętam, kiedy została zebrana druga herbata, ale tak czy inaczej "prześcignęła" moim zdaniem wszystkie inne tego dnia. Miałem okazję pić prażone Tieguanyin z Anxi oraz z Muzha, które urzekały smakami karmelu, orzechów czy pieczonych jabłek, lecz tym razem zamiast jabłkowych pojawiły się nuty morelowo-brzoskwiniowe, łudząco przypominające klasycznego Fenghuang Danconga. Z tą różnicą, że ta Tieguanyin nie miała w sobie silnej mineralności i od początku była bardziej słodka niż słodko-gorzka. Idealnie pasowała do aury jesiennego, ale wciąż ciepłego popołudnia i zamknęła całe chakai w nader przyjemny sposób.







Japońscy entuzjaści chińskiej herbaty promują kulturę jej picia i upowszechniają wiedzę na jej temat nie tylko poprzez organizowanie podobnych spotkań, ale także wydawanie herbacianych gazetek (którym zdecydowanie bliżej do hobbystycznych "zinów" niż kolorowych czasopism) bądź też prowadzenie specjalistycznych kursów, których ukończenie pozwala zdobyć certyfikat "doradcy" albo "instruktora" (w jednej z trzech rang) chińskiej herbaty. Za naukę i egzamin trzeba, rzecz jasna, niemało zapłacić.


Akurat wczoraj stowarzyszenie przyznające takie uprawnienia zorganizowało kolejną z serii imprez, gdzie instruktorzy prezentują przegląd rozmaitych gatunków herbat w tajwańsko-chińskiej odsłonie, postanowiłem więc udać się również tam za namową Sayamy. Niestety przyjechaliśmy odrobinę za późno, m.in. dlatego że wcześniej odwiedziliśmy "Wiekie tokijskie senchakai", na które zjechały się szkoły z całego kraju (wbrew dużym oczekiwaniom, efekt był średnio satysfakcjonujący i daruję sobie relację).

Zabrakło dla nas miejsc w środku, za to niejako na pocieszenie zaparzono nam w prowizorycznej recepcji rewelacyjnego oolonga z północnego Tajwanu, który powstał z krzewów rosnących dziko, bez nawożenia itp., w miejscu porzuconej niegdyś uprawy, nazwano go zatem Yuansheng ("występujący naturalnie"/"pierwotny"). Słodycz miodu, wzbogacona o trudne do określenia w pierwszej chwili egzotyczne akcenty oraz niesamowita energia poświadczająca "dzikość" tej herbaty, krótko mówiąc – coś niezwykłego… Na stoliku obok leżała ostania 30g torebka przeznaczona na sprzedaż i chociaż nie była tania, nie mogłem jej sobie odmówić ;)



Najważniejsza część spotkania nas ominęła, ale załapaliśmy się na "pokaz sztuki herbaty" (jap. chagei, chiń. chayi), czyli artystycznej gongfu cha. Nie trwał długo, można by nawet pomyśleć, że celowo go skrócono, ale był bez wątpienia profesjonalny i elegancki. Płynność ruchów dziewczyny parzącej herbatę świetnie komponowała się z dźwiękami nastrojowej muzyki. Dodatkowym dużym plusem była świadomość, że wcześniej przez kilka godzin przelano przy poszczególnych stolikach w środku niejedno morze herbaty i to jej degustacja stanowiła clou programu, zaś sam pokaz był po prostu piękną "kropką nad i".


Odwiedzając różne imprezy herbaciane, zaczyna się zauważać, że stale pojawiają się na nich osoby, które znają się wzajemnie i są bliżej związane z herbatą z takich czy innych względów. Kręgi herbaciane zazębiają się też z kręgami ceramicznymi czy kaligraficznymi (nie wspominając o biznesowych), w związku z czym chakai stwarzają okazję do poznania cenionych i ogromnie utalentowanych osób, dodatkowo na płaszczyźnie pozwalającej nawiązać relacje, o które ciężko byłoby w "normalnych", codziennych warunkach. Bez odpowiednich znajomości miejscowy światek herbaciano-artystyczny pozostaje w pewnym sensie zamknięty dla osób z zewnątrz, a tym bardziej dla turystów.

Na wczorajszej imprezie spotkałem np. dwie osoby, z którymi widziałem się parę tygodni temu na chińskim chakai (jedna z nich parzyła wówczas Tieguanyin). Z kolei pod koniec dnia tak się złożyło, że wylądowałem na zajęciach u koreańskiej mistrzyni kaligrafii i ku mojemu zaskoczeniu była tam też osoba, którą poznałem tydzień temu, razem właśnie z sensei od kaligrafii oraz z sensei od ceramiki (Japonką specjalizującą się m.in. w tworzeniu naczyń w stylu kohiki, zapoczątkowanym skądinąd w Korei), a wszyscy uczestniczyliśmy wtedy (tzn. w ubiegłą niedzielę) w uroczystym chakai, które miało szczególną, bardziej osobistą wymowę.

Gospodarzem owego spotkania herbacianego był bowiem Sayama, który – o czym pozwalam sobie poinformować wbrew woli zainteresowanego – uzyskał tytuł nauczyciela w szkole sadō Miyabi-ryū. Od teraz można więc oficjalnie nazywać Go senseiem :) Ponieważ okazja była specjalna, w "ceremonii" użyte zostały m.in. czarka matchawan autorstwa wspomnianej mistrzyni ceramiki oraz łyżeczka chashaku, która liczy sobie już, bagatela, ok. 350 lat!





Na koniec wrzucam jeszcze kilka sezonowych zdjęć "upolowanych" przeze mnie w okolicy momiji – liści japońskich klonów, których głęboka czerwień jest tak charakterystyczna dla krajobrazu tutejszej jesieni, jak kwitnienie sakury dla pory wiosennej.




środa, 5 listopada 2014

Senchakai

Zdążyłem pochwalić się w pierwszym wpisie na blogu, że zostanę w Japonii przez rok, aby poznawać i badać kulturę picia herbaty, także w bardziej naukowym charakterze. Ściślej biorąc, w ramach moich badań zamierzam skupić się na rozwoju senchadō, czyli "drogi herbaty sencha". Jest to "ceremonia herbaciana" (nie przepadam specjalnie za tym określeniem), której istnienia nawet sami Japończycy przeważnie nie są obecnie świadomi, choć ok. 150-200 lat temu przewyższała popularnością "ceremonię" chanoyu, dla odmiany rozpoznawalną dziś na całym świecie.

Senchadō narodziła się w rezultacie sformalizowania w drugiej połowie XVIII w. i pierwszej połowie XIX w. eleganckiego zwyczaju picia herbaty liściastej (zamiast sproszkowanej, używanej w chanoyu), sprowadzonej do Japonii z Chin na początku epoki Edo (1603–1868). Delektowanie się sencha było jedną z modnych, wyrafinowanych rozrywek ówczesnych japońskich intelektualistów, artystów i literatów (bunjin), którzy inspirowali się stylem życia chińskich elit i starali się zaadaptować go (po raz kolejny w historii) na gruncie japońskim. Organizowali więc spotkania, na których w swobodnej atmosferze popijali herbatę, komponowali poezję czy oddawali się tworzeniu kaligrafii. Był to fundament, który wraz z określoną filozoficzno-duchową nadbudową pozwolił z czasem stworzyć "ceremonię" z sencha w roli głównej.

Najbardziej interesuje mnie właśnie ten początkowy okres kształtowania się senchadō, zanim upodobniła się pod wieloma względami do chanoyu. Jednak korzystając z pobytu tutaj, chętnie przyjrzę się bliżej także jej współczesnym obliczom i stylom (odmiennym w każdej z kilkudziesięciu rozsianych po Japonii szkół), oraz doświadczę chociaż trochę na własnej skórze, jak senchadō wygląda w praktyce.

Pierwsza okazja do tego pojawiła się zaskakująco szybko, ponieważ dzięki uprzejmości i kontaktom mojego opiekuna naukowego zostałem zaproszony na senchakai, czyli spotkanie przy sencha, które odbyło się w ubiegłą niedzielę (26.10) w Tokio, na terenie znanej sintoistycznej świątyni Meiji Jingū, poświęconej cesarzowi Meiji i cesarzowej Shōken.

Przyznam, że obawiałem się trochę "ceremonialności" całego wydarzenia, która przejawiała się choćby w konieczności wysłania oficjalnego listu z ultragrzecznym podziękowaniem za zaproszenie i potwierdzeniem uczestnictwa (pomijam już etykietę dotyczącą stroju i obowiązek założenia krawata ;)). Na szczęście nie pojechałem tam sam. Do pomocy miałem kolegę Japończyka, któremu też sprezentowano wejściówkę i mógł wybrać się razem ze mną.


Meiji Jingū otoczona jest lasem (przylegającym do parku Yoyogi), a cały kompleks zajmuje sporą przestrzeń, oddzieloną od  miejskiego zgiełku potężną bramą torii. Spotkanie herbaciane zorganizowano w ulokowanym pośród cesarskiego ogrodu pawilonie Kakuuntei. Po dotarciu na miejsce i krótkim przywitaniu zostaliśmy poinformowani, że weźmiemy udział w dwóch chaseki ("rytuałach" przygotowania herbaty).


Pierwsze chaseki odbywało się w pokoju japońskim, z matami tatami oraz wnęką tokonoma. Jedna ze ścian była otwarta na ogród, a nastrój spotkania budował dodatkowo zapach tlącego się kadzidła. We wnęce umieszczono zwój z obrazem przedstawiającym charakterystyczny górski krajobraz w chińskim stylu, pędzla Tanomury Chikudena – uznanego malarza epoki Edo i autora książek na temat sencha. W takim otoczeniu zaparzono gyokuro.

W związku z tym, że nie było to bardzo formalne spotkanie, pewne elementy rytuału skrócono, ale i tak spokojne "oczyszczanie" i ogrzewanie naczyń oraz parzenie herbaty zajęły dłuższą chwilę, którą wypełniały m.in. opowieści o historii senchadō i objaśnienia dotyczące znaczenia kaligrafii na zwoju. Na szczęście mogliśmy siedzieć dość swobodnie, nie zmuszano nas do tradycyjnego, uciążliwego siadu seiza.

Kiedy samo parzenie dobiegło wreszcie końca, w każdej czarce znalazło się dosłownie kilka mililitrów naparu (co pewnie widać dobrze na zdjęciu). Aby herbaty wystarczyło dla wszystkich zgromadzonych (nawiasem mówiąc, byłem tam jedynym nie-Japończykiem ;)), przygotowano dodatkowe porcje w sąsiednim pokoju i wniesiono w odpowiednim momencie. Podano oprócz tego japońskie słodycze (wagashi) – shoyo manjū (z nadzieniem m.in. ze słodkiej fasolki azuki), przy czym zaznaczono, że należy je zjeść dopiero po wypiciu drugiego parzenia, aby wcześniej poczuć czysty smak samego naparu.


Prawdziwa ceremonialna herbata ma to do siebie, że pochodzi od stałych, zaufanych dostawców każdej szkoły i gwarantuje absolutnie najwyższą jakość. Nie popadając w przesadę, myślę że gyokuro, którym mnie tam poczęstowano mógłbym śmiało zaliczyć do grona najlepszych herbat, jakie kiedykolwiek próbowałem. To było parę kropel naprawdę "drogocennej/jadeitowej rosy", kondensacja najlepszego umami i słodyczy, bez śladu goryczy czy cierpkości. Coś wspaniałego. Wszyscy zresztą dawali wyraz podobnym zachwytom.



Po dwukrotnej degustacji herbaty i posileniu się manjū dostaliśmy jeszcze sayu (dosłownie "biały wrzątek"), czyli czystą gotowaną wodę, która pozwala przepłukać usta i gardło oraz sprawia, że wzmaga się wrażenie słodkiego posmaku. Goście znów nie mogli wyjść z podziwu, w tym przypadku nad jakością i klarownością samej wody, która nie zostawiała żadnego wrażenia suchości na języku… Jak się okazało, zaczerpnięto ją z pobliskiej Studni Kiyomasy (Kiyomasa-ido), jednej z atrakcji na terenie Meiji Jingū. Jest ona ponoć oblegana szczególnie w ostatnich latach, przez ludzi wierzących, że jej zdjęcie w telefonie przynosi szczęście… Dobrze przynajmniej, że turystom nie wolno już pić tej wody (w razie czego studni pilnuje strażnik ;)).


W drugim chaseki, odbywającym się w oddzielnym, "zachodnim" pokoju, zaprezentowano sencha. Parzono ją przy stole, nas usadzono z kolei na krzesłach. Taka odmiana "ceremonii herbacianej" nosi nazwę ryūrei i praktykowana jest również w chanoyu. Tym razem parzenie było bodajże tylko jedno (o ile mnie pamięć nie zawodzi), co pozostawiło drobny niedosyt, za to sposób, w jaki je wykonano był iście szokujący.

Przygotowaniom do zalania liści wodą towarzyszyły, podobnie jak wcześniej, rozmowy i opowieści w dosyć zrelaksowanej atmosferze, z tym że teraz bardziej zaakcentowano chińskie odniesienia w senchadō. Począwszy od tego, że nie siedzieliśmy na matach, przez dołączenie do utensyliów przedmiotów importowanych z Chin (karamono), aż po przybliżenie w skrócie chińskiego sposobu parzenia herbaty, dało się wyczuć swoistą mieszankę japońsko-chińskiego stylu, w duchu niegdysiejszych spotkań bunjinów.



Ceramiczny czajniczek z uchwytem osadzonym z tyłu i pokryty szkliwem gohonde umieszczony został nie na płaskiej podstawce, tylko w sześciokątnym, nieszkliwionym naczyniu o dość wysokich ściankach, które ewidentnie kojarzyło się z chińską "herbacianą łódką" (cha chuan) w formie głębszego talerzyka. Do czajniczka wsypano sporo listków, a po wlaniu wody zamknięto pokrywkę tak, jak widuje się to nieraz przy eleganckim parzeniu gongfu cha, tzn. przeciągając ją delikatnie po rancie, jakby zbierając "nadmiar" wody (ewentualnej pianki nie udało mi się dostrzec :)). Potem jeszcze chwila czekania (minuta, może półtorej, ciężko powiedzieć) i… energiczne, płynne rozlewanie naparu do czarek ustawionych w jednym rzędzie, bez dłuższego zatrzymywania się nad każdą z nich. W tym aspekcie chaseki przypominało sztukę gongfu cha w jej oryginalnym stylu, wywodzącym się z Chaozhou, choć naturalnie wiele innych elementów nie pozostawiało wątpliwości, że jesteśmy w Japonii.

Nie wypadało ciągle robić zdjęć, więc niestety nie wszystko uchwyciłem. Byłem zresztą pod niemałym wrażeniem, bo takie parzenie sencha, na dodatek w sposób "ceremonialny" widziałem po raz pierwszy. Herbatę dostaliśmy znowu w małych czarkach, ale naparu było już wyraźnie więcej niż w przypadku gyokuro. Ładny, zielonkawo-żółty kolor i łagodny, "miękki" smak umami z lekko orzeźwiającą nutą, bez wyczuwalnej goryczki.

Po herbacie ponownie wagashi, tym razem kurikinton, ze słodkich ziemniaków i kasztanów, oraz czysta, przegotowana woda. Na koniec można było zrobić parę zdjęć z bliska i dopytać szczegółowo o akcesoria herbaciane – skąd pochodzą i jaki mają "rodowód". Żeby było odrobinę łatwiej się w tym odnaleźć, rozdano gościom pełną listę wykorzystanych tego dnia utensyliów, dekoracji oraz słodyczy, z ich nazwami oraz nazwiskami autorów. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że kolekcjonowanie, podziwianie oraz studiowanie historii pięknych i wartościowych przedmiotów jest jedną z rozrywek w tych kręgach ;)



Tak oto całe senchakai mieliśmy za sobą. Przy tylu przyjemnościach i niespodziankach czas płynie wyjątkowo szybko. Przez moment odpoczywamy jeszcze podziwiając ogród, rozmawiamy z sensei, która nas zaprosiła i musimy się pożegnać…


Zanim jednak opuściliśmy teren Meiji Jingū, nie omieszkaliśmy przespacerować się najpierw do wspomnianej Studni Kiyomasy, a później pod sam główny chram. Dopisało nam szczęście i trafiliśmy akurat na odbywający się tam ślub w tradycyjnym obrządku sintoistycznym.




Wrażeń wystarczyłoby zatem naprawdę na niejeden dzień, a jeszcze tego samego popołudnia zdążyliśmy pokręcić się po kolorowych, zatłoczonych ulicach Harajuku (znajduje się tuż obok Meiji Jingū) i spotkaliśmy się z Sayamą, który zaprowadził nas w kolejne herbaciane zakątki Tokio! Wybaczcie, ale nie dam rady wszystkiego opisać, może przy innej okazji ;)

Wspomnę jedynie, że degustowaliśmy:
- japońską wersję Dongfang Meiren (Baihao Oolong, po japońsku Tōhō Bijin) – zdecydowanie udany, pięknie owocowy eksperyment;


- gyokuro z kultywaru okumidori, z miasteczka Wazuka w prefekturze Kioto – porządne, lecz nie tak dobre jak to zaserwowane w pawilonie Kakuuntei;



- sencha z kultywaru yamakai, produkowaną w Shizuoce – chyba mój faworyt, można ją było wręcz pomylić z gyokuro;



- kamairicha z Ino w prefekturze Kōchi (na wyspie Sikoku), powstałą z odmiany zairai (tzn. występującej lokalnie, nie zarejestrowanej jako kultywar) – mocno podgrzana w kama, więc bardzo aromatyczna, ale jak dla mnie zbytnio ściągała język.



Malutkie czajniczki kyūsu plus gaiwan, różne sposoby parzenia tych samych liści, możliwość dokładnego poznania charakteru poszczególnych herbat i wreszcie obserwowanie, jak potrafi zmienić się smak naparu w zależności od czarki, z jakiej go pijemy. Słowem, jeszcze jedna porcja świetnych, pouczających doświadczeń.



Zupełnie ostatnim przystankiem naszych wędrówek po mieście były okolice stacji Shibuya, gdzie można znaleźć chińską herbaciarnię, zaopatrzoną m.in. w kilka rodzajów oryginalnego Dongfang Meiren czy Bai Jiguan, albo… spróbować uwiecznić na zdjęciu słynne skrzyżowanie, przez które przelewa się regularnie morze ludzi we wszystkich kierunkach :)


wtorek, 4 listopada 2014

Temomicha raz jeszcze

Zamykając, przynajmniej na pewien czas, temat herbat wytwarzanych przez pana Hirumę, chciałbym podzielić się jeszcze kilkoma spostrzeżeniami dotyczącymi temomicha, którą zaparzyłem ostatnio "na spokojnie", w zaciszu własnego pokoju.

Postanowiłem mianowicie nie zwlekać dłużej i zabrać się za degustację temomi autorstwa mistrza Hirumy, która na tegorocznym, 22. Ogólnokrajowym Konkursie/Pokazie Temomicha w mieście Shimada (pref. Shizuoka) została uznana za "trzecią wśród najlepszych", tzn. zdobyła wprawdzie trzecie miejsce, ale równocześnie przyznano jej odznaczenie "pierwszej klasy". Znajduje to odzwierciedlenie w cenie, gdyż zaledwie 3 gramy owej "drugiej wicemiss" kosztowały tyle, co standardowe opakowanie dobrej sencha, więc siłą rzeczy do naszego kolejnego rendez-vous raczej prędko nie dojdzie ;)

Perfekcyjnie zrolowane igiełki były zamknięte w złotą saszetkę, opatrzoną stosowną naklejką i zawiniętą dodatkowo w biały papier ze skromną informacją, kto i gdzie wytworzył to małe cudo. Hiruma-sensei dołączył jeszcze osobno wkładkę (z autografem :)) wyjaśniającą, z jakiego rodzaju herbatą mamy do czynienia i jak należy ją parzyć, najlepiej w trzech różnych podejściach.



Wspomniane 3 g listków powinniśmy zalać wodą w ilości, która może się wydać niedorzeczna, ponieważ w sumie ma to być zaledwie 30 ml (po 15 ml na osobę, w dwóch czarkach). Skąd takie ekstremalne proporcje? Chodzi o to, aby wycisnąć samą esencję, kilkanaście kropel, które rozprowadzone po podniebieniu pozwolą w pełni delektować się tym, co skrywają mistrzowsko obrobione, wyselekcjonowane liście. Podobnie postępuje się z wysokiej jakości gyokuro, w którego smaku – przy całej palecie intensywnych doznań – najmocniej odczujemy w ten sposób umami.

Żeby nie było ono przysłonięte przez zbyt dużą gorycz czy cierpkość, musimy zdecydowanie obniżyć temperaturę używanej wody. Pan Hiruma zaleca ogólnie 50 °C przy pierwszym parzeniu, ale jak się później okazało, można zejść jeszcze niżej ;)

Ponieważ chciałem poczuć zupełnie czysty smak tej temomi, a mój wybór herbacianych akcesoriów jest chwilowo ograniczony, wykorzystałem chińskiego, porcelanowego gaiwana, którego wziąłem ze sobą z Polski. Ogrzewam zatem naczynia, wsypuję długie, ciemnozielone igiełki, ledwie przykrywam je wystudzoną wodą i zaczynam odliczać czas. Według instrukcji powinienem zaczekać do 2,5 min. (ze względu na niską temperaturę parzenia), postanowiłem jednak rozlać napar jakieś 15 s szybciej.



Aromat samej herbaty w czarce jest jakby gdzieś schowany, słabiej wyczuwalny, za to częściowo rozwinięte już liście pachną rewelacyjnie i przywołują na myśl minimalnie podgotowane, zielone warzywa. Doskonale udało się zachować nie tylko kształt młodych listków, ale też ich świeży, prawie surowy charakter.

Napar jest półprzezroczysty, ma bardzo jasny słomkowy kolor, z ledwie dostrzegalnym morskim odcieniem. Gdy trafia wreszcie do ust, w głowie zapalają się głównie trzy skojarzenia – umami, warzywność, sencha.

Smak jest bez wątpienia intensywny, "zupa" (chiń. chatang) przypomina, nomen omen, delikatną zupę lub wywar z jarzyn, w dobrym znaczeniu tego słowa, nad całością zaś góruje nuta aminokwasów. Zarazem nie ma tu aż takiej gęstości, "rosołowości", na jaką czasem można natrafić w gyokuro, co jest najpewniej rezultatem krótkiego zacienienia oraz wykorzystania wyłącznie kultywaru yabukita. W tym aspekcie bliżej temomicha do sencha. Ma ona także coś wspólnego z chińską Anji Baicha, z jej subtelnością i nieraz wyczuwalnym posmakiem białych owoców.


Po krótkiej chwili, rozchodzący się po podniebieniu smak nabiera ostrzejszego tonu, wędruje w bardziej słone rejony i zaczyna wyraźnie pobudzać ślinianki. Ewidentnie czuć zarówno moc, jak i wysoką klasę herbaty. W tle czai się jednak nieznaczne wrażenie cierpkości czy wysuszenia na języku. Nie psuje oczywiście reszty wrażeń, ale jest obecne.

Zastanawiałem się, jaka w tym "zasługa" użytej przeze mnie wody, bo choć większość tutejszych wód butelkowanych należy zdecydowanie do kategorii "miękkich", to wszystkie, których do tej pory próbowałem delikatnie wysuszają język, w Polsce natomiast chyba tego nie odczuwałem. Z drugiej strony, może zwyczajnie stałem się zanadto przewrażliwiony na tym punkcie? ;) Zwłaszcza, że temomi parzona przez pana Hirumę w jego sklepie oraz rozmaite gyokuro, z którymi miałem wcześniej do czynienia, przy tak "radykalnym" parzeniu nie były zupełnie wolne od tej lekkiej cierpkości. Niemniej parę wyjątków wśród tych ostatnich dałoby się wskazać i trochę liczyłem na to, że tym razem będzie podobnie, lecz jak wspomniałem, pomijając cały kunszt, moim zdaniem ostatecznie bliżej tej herbacie do sencha niż gyokuro.

Przy drugim parzeniu należało, zgodnie z zaleceniami, użyć 50 ml wody o temperaturze 70 °C i pozwolić listkom parzyć się przez 1 minutę, aby tym razem otrzymać napar w bardziej rześkiej odsłonie. Mimo wszystko nieco zmodyfikowałem te parametry i zdecydowałem się na niższą temperaturę oraz krótszy czas, ok. 40 s (co i tak wydawało mi się ryzykowne, bo zwykle nie przekraczam w takim przypadku 15 s). Efekt był jak najbardziej przyjemny, z wyraźniej wyczuwalną warzywnością, w której tak jakby rozpłynęły się pozostałe, silniej zaznaczające się poprzednio smaki.


Trzecie parzenie, końcowe, miało przynieść coś w rodzaju wytrawnej goryczy, dzięki parametrom: 60 ml, 80 °C i 30 s. Skoro jednak miałem tylko jedną porcję tej temomicha, wolałem zalać ją jeszcze nie raz, a trzykrotnie, mniej gwałtownie podwyższając temperaturę i wydłużając czas parzenia. Smak stawał się stopniowo coraz bledszy, kiedy więc poczułem, że dalsze moczenie listków nie zaskoczy już niczym nowym, odstawiłem je na bok, aby przyjrzeć się dokładnie, jak wyglądają przywrócone do swojej niemal naturalnej postaci.

Większość była zachowana w całości i nietrudno było wyobrazić sobie, jak ostrej selekcji i uważnej obróbce musiały zostać wcześniej poddane. Szkoda byłoby, gdyby wylądowały w koszu, znalazłem więc dla nich inne, proste zastosowanie – postanowiłem je zjeść. W ten sposób degustacja stała się kompletna ;)



Temomicha stanowi klasę samą w sobie, tym bardziej jeśli została doceniona i wysoko odznaczona przez grono ekspertów. Różnice pomiędzy poszczególnymi herbatami zdobywającymi laury w konkursach to niuanse, które przekładają się na jeden lub kilka punktów więcej w ocenie i decydują o tym, że właśnie ta, a nie inna temomi bardziej zbliżyła się w danym roku do absolutnej perfekcji.

Wydaje mi się, że moja "druga wicemiss" zasłużenie znalazła się parę (paręnaście?) miejsc wyżej od herbaty, którą poczęstował nas na początku Hiruma-sensei w swoim sklepie. Była bardziej wyśrubowana i dopieszczona smakowo, a przy tym miała więcej gracji, elegancji. Również jej posmak nadzwyczaj długo nie pozwalał o sobie zapomnieć.

Szkoda jedynie, że teraz nie mogę już spróbować zaparzyć jej odrobinę inaczej, np. w jeszcze niższej temperaturze. Piszę o tym dlatego, że przedwczoraj, zabawnym zbiegiem okoliczności, na kolejnym spotkaniu herbacianym spotkałem pewnego doktora nauk medycznych, który widział mnie razem z Sayamą w Internecie, na zdjęciu zamieszczonym przez pana Hirumę (znają się od 10 lat). Rozmawialiśmy dosłownie przez chwilę, ale zdążyłem się dowiedzieć, że pewna cierpkość pojawiająca się nawet w tych nagradzanych temomicha jest najzwyczajniej konsekwencją używania liści z krzewów odmiany yabukita. Takie wymogi konkursu, co można poradzić? Albo zaakceptować ten drobiazg (Japończycy wszakże cenią równowagę słodyczy amami i cierpkości shibumi), albo… zalać listki wodą o temperaturze nie 50, lecz 20 °C! Zabrzmiało to co najmniej intrygująco :) Z chęcią wypróbowałbym takiego prawie "zimnego parzenia" i porównał rezultaty, nie wiem tylko, jak szybko nadarzy się ku temu okazja oraz czy ta konkretna herbata, którą piłem będzie wtedy wciąż dostępna…