poniedziałek, 15 grudnia 2014

Zielone obłoki nad Hangzhou

Kontynuując poniekąd wątek z poprzedniego wpisu, skupię się tym razem na herbacie otrzymanej od koleżanki z Chin, z którą widuję się regularnie na części moich zajęć z japońskiego. Już w sumie dobrych kilka tygodni temu, kiedy przy okazji jednej z rozmów poruszyliśmy temat herbaty, ku mojemu niemałemu zaskoczeniu okazało się, że koleżanka pochodzi z okolic miasta Hangzhou, w prowincji Zhejiang. A z czym może się kojarzyć Hangzhou? Oczywiście z produkcją oryginalnej "Smoczej studni" (Longjing).

Moja znajoma nie mieszka jednak w rejonie Zachodniego Jeziora (Xihu), lecz w powiecie Tonglu, również znajdującym się pod administracją miasta Hangzhou. Tam z kolei powstaje zielona herbata, która wprawdzie nie może poszczycić się renomą na poziomie "Smoczej studni", ale podobno jej popularność w samych Chinach wzrasta z roku na rok, a szybkie googlowanie pokazuje, że można ją nawet kupić w niektórych japońskich sklepach internetowych specjalizujących się w sprowadzaniu i sprzedaży chińskiej herbaty.

Jej nazwa to Xueshui Yunlu 雪水云绿. Pierwszy człon oznacza dosłownie "wodę z roztopionego śniegu", drugi zaś "zieleń chmur", co jest nawiązaniem do krajobrazu pobliskich gór (jedna z nich to właśnie Xueshui), gdzie w idealnym klimacie, spowite "chmurami i mgłą" (chiń. yunwu) rosną krzewy Xueshui Yunlu. Jak to nieraz bywa także w przypadku innych współczesnych chińskich herbat, historia uprawy Camellia sinensis na obszarze Tonglu sięgać ma co najmniej czasów Lu Yu (733–804), choć mniej poetyckie fakty mówią, że Xueshui Yunlu jest w istocie nowym, znacznie młodszym gatunkiem, bo powstałym dopiero w 1987 r.

Miejscowym ekspertom udało się stworzyć dobrej jakości herbatę pąkową, która została doceniona tak za smak, jak i wygląd. Zbierane wczesną wiosną nierozwinięte, pojedyncze pączki, które pokrywa ledwie zauważalny meszek, obrabiane są w taki sposób, aby zachować kształt równych, odrobinę skręconych i grubszych igiełek, czyli klasycznych chińskich "wróblich/ptasich języków" (chiń. queshe), które po zaparzeniu pęcznieją, nieznacznie rozwierają się i właściwie powracają do pierwotnego wyglądu, sprzed obróbki. Podobne "języczki" znajdziemy w suszu Zhuyeqing z Góry Emei w Syczuanie albo w herbatach, które określenie queshe mają po prostu zawarte w nazwie, jak np. Jintan Queshe z prowincji Jiangsu.



Przyjemnym i cieszącym oko elementem degustacji tego typu herbaty jest możliwość obserwacji "tańca" listków, jeśli zdecydujemy się zaparzyć je w przezroczystym naczyniu, najlepiej w wysokiej szklance, w której doskonale zobaczymy, jak pionowo zawieszone pąki opadają powoli na dno, aby po chwili powrócić pod powierzchnię, i tak kilkakrotnie, zanim staną się cięższe i zanurzą niemal całkowicie. Taki mini spektakl ma w sobie sporo uroku i w zasadzie zarezerwowany jest dla niewielkiej grupy herbat, warto więc przynajmniej od czasu do czasu pobawić się z nimi w ten sposób, chociaż osobiście wolę na ogół parzenie w porcelanowym gaiwanie albo szklanym czajniczku (jeśli sięgam po chińską zieloną bądź białą herbatę).




Powodem jest fakt, że parzenie w szklance wiąże się zazwyczaj z ciągłym trzymaniem listków w naparze i stopniowym dolewaniem wody przy kolejnych zalaniach, bez jakiegokolwiek odcedzania, a wówczas bardzo łatwo uzyskać przesadnie dominującą gorycz. Owszem, można (wręcz wypadałoby) użyć w takiej sytuacji mniej listków, ale ogólnie trudniej uchwycić wówczas odpowiednie proporcje, nie mamy poza tym pełnej kontroli nad parzeniem, a na smaku też raczej odbija się to niekorzystnie, szczególnie przy późniejszych "dolewkach". O ile mi wiadomo, zwykłym Chińczykom mimo wszystko powyższe mankamenty nie przeszkadzają i zarówno szklanki, jak i termosy to powszechnie stosowane przez nich naczynia do parzenia i picia różnych herbat ;) Cóż, ja jestem zwykle bardziej drobiazgowy i szukam sposobu na wydobycie z liści jak najlepszego smaku oraz aromatu. Pewnym kompromisem mogłoby być przelewanie naparu do innej szklanki, lecz takie rozwiązanie jest jak dla mnie mało wygodne i na dłuższą metę lepiej sprawdzi się tu np. szklany czajnik, z normalnym uchwytem, pokrywką oraz zamontowanym w środku sitkiem.

Jak zatem prezentuje się Xueshui Yunlu – lokalny specjał z Tonglu, przywieziony do Japonii, aby nie rozstawać się z lubianym smakiem rodzinnych stron, i który szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafił ostatecznie w moje ręce? Przede wszystkim jest to herbata bardzo świeża, iście "zielona", pachnąca intensywnie wiosenną, mokrą trawą, łąką oraz młodymi jarzynami. Parząc ją w gaiwanie, używałem 3 g lub 4 g listków, które próbowałem zalewać wodą (w ilości ok. 100 ml) o temperaturze 75-85 °C i przed każdym kolejnym rozlaniem pozwalałem im pomoczyć się zazwyczaj przez ok. 60/45/70/120/180 s.



Pierwsze parzenie praktycznie za każdym razem, niezależnie od drobnych modyfikacji w parametrach, dawało z jednej strony subtelny, chociaż niebanalny i złożony smakowo napar o jasnej barwie, z drugiej strony minimalnie przetworzone pączki uparcie pokazywały swój pazur, tzn. młody, "niedojrzały" charakter, który przejawiał się w wyraźniejszej cierpkości. Rozmywa się ona nieco w późniejszych parzeniach i przechodzi w posmaku w soczystą, prawie cytrusową nutę, napar zaś jako całość najbardziej chyba przywodzi na myśl lekko blanszowane, zielone warzywa, w rodzaju fasolki oraz cukinii. Kryje w sobie ponadto delikatnie zbożowy i słodki smak, tak jak zresztą fasolka czy bób potrafią być słodkie. Z kolei przebijający się w tle ściągający, surowy akcent może kojarzyć się ze skórką lub łupiną wspomnianych warzyw. Porównanie wydaje mi się o tyle uzasadnione, że poddając różne warzywa obróbce, nieraz pozostawiamy je właśnie nieobrane, nie tylko ze względu na bogatsze wartości odżywcze, ale dla owego dodatkowego smaku ukrytego w skórce.



Ogólnie biorąc, Xueshui Yunlu należy do kategorii lżejszych, łagodniejszych herbat, jednocześnie odsłaniając drzemiącą w niej "nieokrzesaną" oraz bardziej orzeźwiającą aniżeli spokojną, słodko-dojrzałą naturę. Nie doszukamy się w niej raczej pieczonych i kremowych nut Longjinga, ani tak dużo smaku aminokwasów, jak w innej słynnej herbacie z prowincji Zhejiang – Anji Baicha. Tyle że traktuję to akurat jako zaletę, a nie wadę Xueshui Yunlu, ponieważ ma ona własny, oryginalny profil smakowy i nie potrzebuje niczego imitować. Chciałoby się powiedzieć, że ludzie z Hangzhou wiedzą, co dobre i warte zabrania ze sobą w dłuższą podróż ;) Herbata, którą przywiozła moja znajoma nie jest bowiem wyłącznie pięknie opakowanym produktem, sprzedawanym w drogich sklepach lub hotelach, bez zbytniej dbałości o jakość tego, co znajduje się w środku. W tym wypadku jakość musi mówić sama za siebie i potwierdza ją zarówno wielowymiarowy smak, jak i rześki, długi posmak, ciekawie rozwijający się w ustach. Kwestią gustu pozostaje, czy ktoś preferuje właśnie takie nuty smakowe, lecz sama herbata zdecydowanie "trzyma poziom".


Przypuszczam, że Xueshui Yunlu świetnie sprawdziłaby się w gorące, letnie i wiosenne dni, natomiast przy aktualnych temperaturach, spadających wieczorami już poniżej zera, bardziej nabiera się ochoty na coś "cieplejszego", lepiej rozgrzewającego. Można to odczuć w szczególności w Japonii (albo w Chinach), gdzie centralne ogrzewanie jest rzadko spotykane, dlatego zimą, nawet jeśli ulice nie są przysypane śniegiem, a temperatura nie maleje do -20 °C (chyba że mieszkamy na Hokkaidō), w domach jest na ogół zimno (niewiele cieplej niż na zewnątrz) i trzeba szukać wszelkich sposobów, żeby jakoś się dogrzać. Gdy więc u nas w wielu mieszkaniach kaloryfery grzeją tak mocno, że po przekroczeniu progu chcemy jak najszybciej zrzucić z siebie całe grube ubranie, tutaj niektórzy woleliby nie zdejmować kurtki nawet podczas gotowania ;) Tym bardziej przydaje się porządnie i długo rozgrzewająca herbata.

PS Szklany kubek, który widać na zdjęciach, kupiłem w popularnym hyaku-en shoppu, czyli sklepie, gdzie wszystko kosztuje 100 jenów (niecałe 3 zł). Kubek kształtem przypomina w zasadzie typową japońską czarkę yunomi, tyle że ma dołączone uszko i… wyprodukowano go w Polsce! Przyznam, że miło jest zupełnym przypadkiem natrafić na taki mały dowód, że Japończycy doceniają nasze wyroby ze szkła, podobnie jak ręcznie malowaną ceramikę bolesławiecką oraz… ekskluzywne, ciepłe kołdry z gęsiego puchu :)

niedziela, 30 listopada 2014

Chińsko-japońskie, jesienne klimaty

Natłok prozaicznych obowiązków (głównie mało ciekawej, ale załóżmy, że przydatnej nauki), bezskuteczne próby przyzwyczajenia się do 15-stopniowych różnic temperatur między dniem i nocą (przy niedziałającym ogrzewaniu) czy nie dające mi spokoju przeziębienie sprawiły, że nie miałem specjalnie czasu ani ochoty, aby napisać coś nowego. Od tygodnia jednak działa wreszcie kaloryfer w moim pokoju (tylko dlaczego grzeje w różnych godzinach?), na uczelni miałem chwilę wolnego, a zaległości w pisaniu ciężko odkładać na później w nieskończoność, podzielę się więc kilkoma spostrzeżeniami i wrażeniami.

Zajęcia z japońskiego dla studentów z zagranicy, które mnie tak ostatnio irytują, podzielone są na przedmioty typu gramatyka, pisanie, mówienie etc. i dodatkowo na różne poziomy zaawansowania. Po wstępnym przydzieleniu do odpowiedniego poziomu, zajęcia te można już dobrać w dużym stopniu indywidualnie, w zależności od potrzeb danej osoby oraz wymagań programu, w ramach którego przebywa się w Japonii. Do czego zmierzam? Otóż grupy są wprawdzie zróżnicowane i międzynarodowe, lecz tym, co rzuca się w oczy jest wyraźna przewaga studentów z Chin (przynajmniej na tych wyższych poziomach), do tego stopnia, że np. na moich zajęciach z czytania jestem jedynym nie-Chińczykiem w grupie, więc kiedy dyskutujemy nad jakimś problemem poruszonym w tekście i mamy odnieść się do sytuacji w krajach, z których pochodzimy, obraz świata musi zostać siłą rzeczy sprowadzony do dwóch wymiarów – polskiego i chińskiego ;)

Obecność Chińczyków w Japonii i ich wpływ na tutejszą kulturę to temat rzeka, dość wspomnieć, że przy całej oryginalności japońskiej herbaty, jej rozwój nie byłby w ogóle możliwy, gdyby nie została sprowadzona z kontynentu. Co więcej, nie odbyło się to raz, lecz aż trzykrotnie – najpierw zaimportowano tangowską herbatę prasowaną w ciastka i gotowaną w kociołku, potem songowską sproszkowaną herbatę ubijaną chasenem, a wreszcie upowszechnioną za panowania dynastii Ming herbatę liściastą, parzoną w czajniczku.

Oryginalnie chińską herbatę oraz wyraźne pozostałości jej kultury da się zauważyć w Japonii również współcześnie, na różnych poziomach. Popularnością cieszą się tu np. oolongi, niestety głównie w ujednoliconej formie – ciemnej ūroncha, sprzedawanej praktycznie wszędzie w butelkach lub kartonach (jak soki). W supermarkecie dostaniemy ponadto pospolitego Pu’era, a w jakimś lepszym nawet tajwańskiego Dongdinga (w pełnowartościowej wersji liściastej tudzież ekspresowej). Chińskie elementy są również ewidentne w wyrafinowanej sztuce senchadō, o czym wspominałem w poprzednim wpisie.

Jest jeszcze poziom pasjonatów i koneserów chińskiej lub tajwańskiej herbaty przygotowywanej i pitej w sposób imitujący zwyczaje spotykane w miejscach, w których powstaje. Wiąże się to oczywiście z zakupami w specjalistycznych sklepach czy wykorzystywaniem chińskich utensyliów (np. czajniczków z Yixing) i ma generalnie podobny charakter do zainteresowania, jakie przejawiają bardziej zapaleni herbaciarze w Polsce i w innych krajach na świecie. Z tą jednak różnicą, że bliskość Chin, możliwość tańszego podróżowania tamże oraz długotrwała chińsko-japońska wymiana kulturowo-ekonomiczna znacznie ułatwiają realizowanie takiej herbacianej pasji.

Nie bez znaczenia jest też fakt, na ile finansowo może pozwolić sobie Japończyk, a na ile przeciętny Polak lub Chińczyk. W Chinach rośnie wprawdzie liczba nowobogackich, którzy podobno wydają grube pieniądze na herbatę, nawet jeśli się na niej nie znają, ale zupełnie inaczej wygląda sytuacja zwykłych obywateli. Krótko mówiąc, Japończyków w większym stopniu stać na to, żeby dać się wciągnąć w świat koneserskiej herbaty. Podobne opinie słyszałem przy okazji spotkania poświęconego właśnie chińskiej herbacie, które odbyło się jeszcze na początku listopada, w parku Takanawa w Tokio.

Impreza była płatna, jak większość tego typu wydarzeń w Japonii. Realne koszty podążania taką czy inną "drogą herbaty" w tym kraju to w ogóle temat na osobną dyskusję, i nie chodzi mi akurat o to, że porządnej jakości herbata bądź ceramika musi mieć swoją cenę, co jest w zasadzie oczywiste, lecz o fakt, że za sam udział w mniej lub bardziej formalnym spotkaniu herbacianym, a tym bardziej w ćwiczeniach trzeba nieraz słono zapłacić. Mnie może to zaskakiwać, ale Japończycy wydają się przyzwyczajeni do takiego stanu rzeczy. Zresztą z reguły wśród gości owych spotkań przeważają osoby, które czasy studenckie czy pierwsze lata pracy mają już dawno za sobą, a zatrudnione są naturalnie w japońskich firmach i wypłatę też dostają w jenach…

Szczęśliwie, nie jestem tu zdany wyłącznie na samego siebie, lecz parę osób pomaga mi w herbacianych i innych sprawach. Przy okazji wizyty w Takanawa nie dość, że miałem szansę poznać kilku miejscowych znawców i entuzjastów chińskiej herbaty (a właściwie entuzjastek, bo to panie dominowały w tym towarzystwie :)), to jeszcze dostałem w prezencie bilet na owo "chakai pod gołym niebem" (重ねてありがとうね). Uprawniał on do wyboru w przeciągu ok. 2 godzin trzech spośród dziesięciu przygotowanych chaseki, gdzie parzono przede wszystkim chińskie oraz tajwańskie oolongi, hongcha i heicha, ale znalazło się też miejsce dla japońskiej "czarnej" herbaty (jap. kōcha = chiń. hongcha).


Przy zakupie biletu każdy otrzymywał białą, porcelanową, pamiątkową czarkę, z którą miał przemieszczać się kolejno z jednego chaseki do drugiego. Impreza odbywała się na niewielkiej przestrzeni wydzielonej na skraju parku, podczas gdy dookoła zwyczajnie przechadzali się ludzie i bawiły się dzieci, jakby zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Sceneria była bardzo udana, bo wprawdzie było jeszcze dosyć ciepło, ale z drzew, pod którymi rozłożone były koce, gdzie odbywały się degustacje, zaczęły już opadać liście, tworząc znakomity klimat bliskości z naturą. A to wszystko właściwie w centrum Tokio.

Dzięki zasadzie regularnej zmiany miejsc udało nam się załapać z Sayamą na wszystkie herbaty, na które miałem ochotę po wcześniejszym zapoznaniu się z harmonogramem. Zaczęliśmy od podprażonego, tajwańskiego Shanlinxi, który pomimo wciąż zielonkawego koloru zrolowanych listków, dawał już pomarańczowożółty napar o słodkawo-owocowym smaku i równie przyjemnym, "ciepłym" aromacie, który najpierw kusząco unosił się znad czajniczka, a potem na długo pozostawał w czarce. Parzeń nie było przesadnie dużo, może pięć lub sześć.




Potem chwila przerwy i rozsiadamy się na następnym kocu, przy którym czekała na nas żółta herbata – Mengding Huangya. Na jej przykładzie bodaj najlepiej dało się zrozumieć, dlaczego warto korzystać ze sposobności i uczestniczyć w takich spotkaniach, nawet jeśli wiąże się to z pewnymi kosztami. Mianowicie herbata była po pierwsze oryginalna, po drugie naprawdę porządnej jakości, wreszcie parzyła ją osoba, która podróżuje do Chin i spędziła tam trochę czasu, co w efekcie pozwoliło nam skosztować swoistego rarytasu podanego w profesjonalny sposób. Parzenie odbywało się w gaiwanie, a listki zalewane były raz wrzącą wodą, dla wyciągnięcia maksimum aromatu, raz przestudzoną, dla uzyskania łagodniejszego smaku. Zalań było ponownie ok. pięciu, więc sporo jak na taką herbatę, a w smaku i zapachu dało się wyraźnie wyczuć szparagowo-brokułowe nuty, które są jak dla mnie znakiem rozpoznawczym słynnej Junshan Yinzhen w dobrym wydaniu. Całość była złożona i dobrze zbalansowana, czego raczej nie można powiedzieć o "polsko-czeskim" Mengding Huangya... Czuć i widać było również, że to jednak nie jest zielona, tylko prawdziwa żółta herbata, tzn. poddana delikatnemu procesowi żółknięcia, nazywanemu menhuang albo mendui.




Przy smakowitym naparze i wesołych rozmowach – m.in. o tym, że chińskie kuai, kuai ("szybciej, szybciej") można łatwo pomylić z japońskim kowai, kowai ("straszne"/"boję się") – czas płynął jak zwykle szybko i przenieśliśmy się na nasze ostanie chaseki, z Żelazną Bodhisattwą Miłosierdzia, czyli Tieguanyin (jap. Tekkannon) z Anxi w roli głównej. Dla porównania piliśmy ją w dwóch wersjach – qingxiang (co oznacza dosłownie "czysty aromat"), czyli bardziej współczesnej, lekko utlenianej, oraz tradycyjnej, trochę mocniej oksydowanej i prażonej (umiarkowanie). Pierwsza pochodziła z tegorocznych jesiennych zbiorów, uznawanych za najlepsze dla Tieguanyin (choć już niekoniecznie dla innych jasnych oolongów, o czym nieraz się zapomina!), a odznaczała się zarówno klasą, "czystością",  jak i wyjątkową świeżością. Nie pamiętam, kiedy została zebrana druga herbata, ale tak czy inaczej "prześcignęła" moim zdaniem wszystkie inne tego dnia. Miałem okazję pić prażone Tieguanyin z Anxi oraz z Muzha, które urzekały smakami karmelu, orzechów czy pieczonych jabłek, lecz tym razem zamiast jabłkowych pojawiły się nuty morelowo-brzoskwiniowe, łudząco przypominające klasycznego Fenghuang Danconga. Z tą różnicą, że ta Tieguanyin nie miała w sobie silnej mineralności i od początku była bardziej słodka niż słodko-gorzka. Idealnie pasowała do aury jesiennego, ale wciąż ciepłego popołudnia i zamknęła całe chakai w nader przyjemny sposób.







Japońscy entuzjaści chińskiej herbaty promują kulturę jej picia i upowszechniają wiedzę na jej temat nie tylko poprzez organizowanie podobnych spotkań, ale także wydawanie herbacianych gazetek (którym zdecydowanie bliżej do hobbystycznych "zinów" niż kolorowych czasopism) bądź też prowadzenie specjalistycznych kursów, których ukończenie pozwala zdobyć certyfikat "doradcy" albo "instruktora" (w jednej z trzech rang) chińskiej herbaty. Za naukę i egzamin trzeba, rzecz jasna, niemało zapłacić.


Akurat wczoraj stowarzyszenie przyznające takie uprawnienia zorganizowało kolejną z serii imprez, gdzie instruktorzy prezentują przegląd rozmaitych gatunków herbat w tajwańsko-chińskiej odsłonie, postanowiłem więc udać się również tam za namową Sayamy. Niestety przyjechaliśmy odrobinę za późno, m.in. dlatego że wcześniej odwiedziliśmy "Wiekie tokijskie senchakai", na które zjechały się szkoły z całego kraju (wbrew dużym oczekiwaniom, efekt był średnio satysfakcjonujący i daruję sobie relację).

Zabrakło dla nas miejsc w środku, za to niejako na pocieszenie zaparzono nam w prowizorycznej recepcji rewelacyjnego oolonga z północnego Tajwanu, który powstał z krzewów rosnących dziko, bez nawożenia itp., w miejscu porzuconej niegdyś uprawy, nazwano go zatem Yuansheng ("występujący naturalnie"/"pierwotny"). Słodycz miodu, wzbogacona o trudne do określenia w pierwszej chwili egzotyczne akcenty oraz niesamowita energia poświadczająca "dzikość" tej herbaty, krótko mówiąc – coś niezwykłego… Na stoliku obok leżała ostania 30g torebka przeznaczona na sprzedaż i chociaż nie była tania, nie mogłem jej sobie odmówić ;)



Najważniejsza część spotkania nas ominęła, ale załapaliśmy się na "pokaz sztuki herbaty" (jap. chagei, chiń. chayi), czyli artystycznej gongfu cha. Nie trwał długo, można by nawet pomyśleć, że celowo go skrócono, ale był bez wątpienia profesjonalny i elegancki. Płynność ruchów dziewczyny parzącej herbatę świetnie komponowała się z dźwiękami nastrojowej muzyki. Dodatkowym dużym plusem była świadomość, że wcześniej przez kilka godzin przelano przy poszczególnych stolikach w środku niejedno morze herbaty i to jej degustacja stanowiła clou programu, zaś sam pokaz był po prostu piękną "kropką nad i".


Odwiedzając różne imprezy herbaciane, zaczyna się zauważać, że stale pojawiają się na nich osoby, które znają się wzajemnie i są bliżej związane z herbatą z takich czy innych względów. Kręgi herbaciane zazębiają się też z kręgami ceramicznymi czy kaligraficznymi (nie wspominając o biznesowych), w związku z czym chakai stwarzają okazję do poznania cenionych i ogromnie utalentowanych osób, dodatkowo na płaszczyźnie pozwalającej nawiązać relacje, o które ciężko byłoby w "normalnych", codziennych warunkach. Bez odpowiednich znajomości miejscowy światek herbaciano-artystyczny pozostaje w pewnym sensie zamknięty dla osób z zewnątrz, a tym bardziej dla turystów.

Na wczorajszej imprezie spotkałem np. dwie osoby, z którymi widziałem się parę tygodni temu na chińskim chakai (jedna z nich parzyła wówczas Tieguanyin). Z kolei pod koniec dnia tak się złożyło, że wylądowałem na zajęciach u koreańskiej mistrzyni kaligrafii i ku mojemu zaskoczeniu była tam też osoba, którą poznałem tydzień temu, razem właśnie z sensei od kaligrafii oraz z sensei od ceramiki (Japonką specjalizującą się m.in. w tworzeniu naczyń w stylu kohiki, zapoczątkowanym skądinąd w Korei), a wszyscy uczestniczyliśmy wtedy (tzn. w ubiegłą niedzielę) w uroczystym chakai, które miało szczególną, bardziej osobistą wymowę.

Gospodarzem owego spotkania herbacianego był bowiem Sayama, który – o czym pozwalam sobie poinformować wbrew woli zainteresowanego – uzyskał tytuł nauczyciela w szkole sadō Miyabi-ryū. Od teraz można więc oficjalnie nazywać Go senseiem :) Ponieważ okazja była specjalna, w "ceremonii" użyte zostały m.in. czarka matchawan autorstwa wspomnianej mistrzyni ceramiki oraz łyżeczka chashaku, która liczy sobie już, bagatela, ok. 350 lat!





Na koniec wrzucam jeszcze kilka sezonowych zdjęć "upolowanych" przeze mnie w okolicy momiji – liści japońskich klonów, których głęboka czerwień jest tak charakterystyczna dla krajobrazu tutejszej jesieni, jak kwitnienie sakury dla pory wiosennej.




środa, 5 listopada 2014

Senchakai

Zdążyłem pochwalić się w pierwszym wpisie na blogu, że zostanę w Japonii przez rok, aby poznawać i badać kulturę picia herbaty, także w bardziej naukowym charakterze. Ściślej biorąc, w ramach moich badań zamierzam skupić się na rozwoju senchadō, czyli "drogi herbaty sencha". Jest to "ceremonia herbaciana" (nie przepadam specjalnie za tym określeniem), której istnienia nawet sami Japończycy przeważnie nie są obecnie świadomi, choć ok. 150-200 lat temu przewyższała popularnością "ceremonię" chanoyu, dla odmiany rozpoznawalną dziś na całym świecie.

Senchadō narodziła się w rezultacie sformalizowania w drugiej połowie XVIII w. i pierwszej połowie XIX w. eleganckiego zwyczaju picia herbaty liściastej (zamiast sproszkowanej, używanej w chanoyu), sprowadzonej do Japonii z Chin na początku epoki Edo (1603–1868). Delektowanie się sencha było jedną z modnych, wyrafinowanych rozrywek ówczesnych japońskich intelektualistów, artystów i literatów (bunjin), którzy inspirowali się stylem życia chińskich elit i starali się zaadaptować go (po raz kolejny w historii) na gruncie japońskim. Organizowali więc spotkania, na których w swobodnej atmosferze popijali herbatę, komponowali poezję czy oddawali się tworzeniu kaligrafii. Był to fundament, który wraz z określoną filozoficzno-duchową nadbudową pozwolił z czasem stworzyć "ceremonię" z sencha w roli głównej.

Najbardziej interesuje mnie właśnie ten początkowy okres kształtowania się senchadō, zanim upodobniła się pod wieloma względami do chanoyu. Jednak korzystając z pobytu tutaj, chętnie przyjrzę się bliżej także jej współczesnym obliczom i stylom (odmiennym w każdej z kilkudziesięciu rozsianych po Japonii szkół), oraz doświadczę chociaż trochę na własnej skórze, jak senchadō wygląda w praktyce.

Pierwsza okazja do tego pojawiła się zaskakująco szybko, ponieważ dzięki uprzejmości i kontaktom mojego opiekuna naukowego zostałem zaproszony na senchakai, czyli spotkanie przy sencha, które odbyło się w ubiegłą niedzielę (26.10) w Tokio, na terenie znanej sintoistycznej świątyni Meiji Jingū, poświęconej cesarzowi Meiji i cesarzowej Shōken.

Przyznam, że obawiałem się trochę "ceremonialności" całego wydarzenia, która przejawiała się choćby w konieczności wysłania oficjalnego listu z ultragrzecznym podziękowaniem za zaproszenie i potwierdzeniem uczestnictwa (pomijam już etykietę dotyczącą stroju i obowiązek założenia krawata ;)). Na szczęście nie pojechałem tam sam. Do pomocy miałem kolegę Japończyka, któremu też sprezentowano wejściówkę i mógł wybrać się razem ze mną.


Meiji Jingū otoczona jest lasem (przylegającym do parku Yoyogi), a cały kompleks zajmuje sporą przestrzeń, oddzieloną od  miejskiego zgiełku potężną bramą torii. Spotkanie herbaciane zorganizowano w ulokowanym pośród cesarskiego ogrodu pawilonie Kakuuntei. Po dotarciu na miejsce i krótkim przywitaniu zostaliśmy poinformowani, że weźmiemy udział w dwóch chaseki ("rytuałach" przygotowania herbaty).


Pierwsze chaseki odbywało się w pokoju japońskim, z matami tatami oraz wnęką tokonoma. Jedna ze ścian była otwarta na ogród, a nastrój spotkania budował dodatkowo zapach tlącego się kadzidła. We wnęce umieszczono zwój z obrazem przedstawiającym charakterystyczny górski krajobraz w chińskim stylu, pędzla Tanomury Chikudena – uznanego malarza epoki Edo i autora książek na temat sencha. W takim otoczeniu zaparzono gyokuro.

W związku z tym, że nie było to bardzo formalne spotkanie, pewne elementy rytuału skrócono, ale i tak spokojne "oczyszczanie" i ogrzewanie naczyń oraz parzenie herbaty zajęły dłuższą chwilę, którą wypełniały m.in. opowieści o historii senchadō i objaśnienia dotyczące znaczenia kaligrafii na zwoju. Na szczęście mogliśmy siedzieć dość swobodnie, nie zmuszano nas do tradycyjnego, uciążliwego siadu seiza.

Kiedy samo parzenie dobiegło wreszcie końca, w każdej czarce znalazło się dosłownie kilka mililitrów naparu (co pewnie widać dobrze na zdjęciu). Aby herbaty wystarczyło dla wszystkich zgromadzonych (nawiasem mówiąc, byłem tam jedynym nie-Japończykiem ;)), przygotowano dodatkowe porcje w sąsiednim pokoju i wniesiono w odpowiednim momencie. Podano oprócz tego japońskie słodycze (wagashi) – shoyo manjū (z nadzieniem m.in. ze słodkiej fasolki azuki), przy czym zaznaczono, że należy je zjeść dopiero po wypiciu drugiego parzenia, aby wcześniej poczuć czysty smak samego naparu.


Prawdziwa ceremonialna herbata ma to do siebie, że pochodzi od stałych, zaufanych dostawców każdej szkoły i gwarantuje absolutnie najwyższą jakość. Nie popadając w przesadę, myślę że gyokuro, którym mnie tam poczęstowano mógłbym śmiało zaliczyć do grona najlepszych herbat, jakie kiedykolwiek próbowałem. To było parę kropel naprawdę "drogocennej/jadeitowej rosy", kondensacja najlepszego umami i słodyczy, bez śladu goryczy czy cierpkości. Coś wspaniałego. Wszyscy zresztą dawali wyraz podobnym zachwytom.



Po dwukrotnej degustacji herbaty i posileniu się manjū dostaliśmy jeszcze sayu (dosłownie "biały wrzątek"), czyli czystą gotowaną wodę, która pozwala przepłukać usta i gardło oraz sprawia, że wzmaga się wrażenie słodkiego posmaku. Goście znów nie mogli wyjść z podziwu, w tym przypadku nad jakością i klarownością samej wody, która nie zostawiała żadnego wrażenia suchości na języku… Jak się okazało, zaczerpnięto ją z pobliskiej Studni Kiyomasy (Kiyomasa-ido), jednej z atrakcji na terenie Meiji Jingū. Jest ona ponoć oblegana szczególnie w ostatnich latach, przez ludzi wierzących, że jej zdjęcie w telefonie przynosi szczęście… Dobrze przynajmniej, że turystom nie wolno już pić tej wody (w razie czego studni pilnuje strażnik ;)).


W drugim chaseki, odbywającym się w oddzielnym, "zachodnim" pokoju, zaprezentowano sencha. Parzono ją przy stole, nas usadzono z kolei na krzesłach. Taka odmiana "ceremonii herbacianej" nosi nazwę ryūrei i praktykowana jest również w chanoyu. Tym razem parzenie było bodajże tylko jedno (o ile mnie pamięć nie zawodzi), co pozostawiło drobny niedosyt, za to sposób, w jaki je wykonano był iście szokujący.

Przygotowaniom do zalania liści wodą towarzyszyły, podobnie jak wcześniej, rozmowy i opowieści w dosyć zrelaksowanej atmosferze, z tym że teraz bardziej zaakcentowano chińskie odniesienia w senchadō. Począwszy od tego, że nie siedzieliśmy na matach, przez dołączenie do utensyliów przedmiotów importowanych z Chin (karamono), aż po przybliżenie w skrócie chińskiego sposobu parzenia herbaty, dało się wyczuć swoistą mieszankę japońsko-chińskiego stylu, w duchu niegdysiejszych spotkań bunjinów.



Ceramiczny czajniczek z uchwytem osadzonym z tyłu i pokryty szkliwem gohonde umieszczony został nie na płaskiej podstawce, tylko w sześciokątnym, nieszkliwionym naczyniu o dość wysokich ściankach, które ewidentnie kojarzyło się z chińską "herbacianą łódką" (cha chuan) w formie głębszego talerzyka. Do czajniczka wsypano sporo listków, a po wlaniu wody zamknięto pokrywkę tak, jak widuje się to nieraz przy eleganckim parzeniu gongfu cha, tzn. przeciągając ją delikatnie po rancie, jakby zbierając "nadmiar" wody (ewentualnej pianki nie udało mi się dostrzec :)). Potem jeszcze chwila czekania (minuta, może półtorej, ciężko powiedzieć) i… energiczne, płynne rozlewanie naparu do czarek ustawionych w jednym rzędzie, bez dłuższego zatrzymywania się nad każdą z nich. W tym aspekcie chaseki przypominało sztukę gongfu cha w jej oryginalnym stylu, wywodzącym się z Chaozhou, choć naturalnie wiele innych elementów nie pozostawiało wątpliwości, że jesteśmy w Japonii.

Nie wypadało ciągle robić zdjęć, więc niestety nie wszystko uchwyciłem. Byłem zresztą pod niemałym wrażeniem, bo takie parzenie sencha, na dodatek w sposób "ceremonialny" widziałem po raz pierwszy. Herbatę dostaliśmy znowu w małych czarkach, ale naparu było już wyraźnie więcej niż w przypadku gyokuro. Ładny, zielonkawo-żółty kolor i łagodny, "miękki" smak umami z lekko orzeźwiającą nutą, bez wyczuwalnej goryczki.

Po herbacie ponownie wagashi, tym razem kurikinton, ze słodkich ziemniaków i kasztanów, oraz czysta, przegotowana woda. Na koniec można było zrobić parę zdjęć z bliska i dopytać szczegółowo o akcesoria herbaciane – skąd pochodzą i jaki mają "rodowód". Żeby było odrobinę łatwiej się w tym odnaleźć, rozdano gościom pełną listę wykorzystanych tego dnia utensyliów, dekoracji oraz słodyczy, z ich nazwami oraz nazwiskami autorów. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że kolekcjonowanie, podziwianie oraz studiowanie historii pięknych i wartościowych przedmiotów jest jedną z rozrywek w tych kręgach ;)



Tak oto całe senchakai mieliśmy za sobą. Przy tylu przyjemnościach i niespodziankach czas płynie wyjątkowo szybko. Przez moment odpoczywamy jeszcze podziwiając ogród, rozmawiamy z sensei, która nas zaprosiła i musimy się pożegnać…


Zanim jednak opuściliśmy teren Meiji Jingū, nie omieszkaliśmy przespacerować się najpierw do wspomnianej Studni Kiyomasy, a później pod sam główny chram. Dopisało nam szczęście i trafiliśmy akurat na odbywający się tam ślub w tradycyjnym obrządku sintoistycznym.




Wrażeń wystarczyłoby zatem naprawdę na niejeden dzień, a jeszcze tego samego popołudnia zdążyliśmy pokręcić się po kolorowych, zatłoczonych ulicach Harajuku (znajduje się tuż obok Meiji Jingū) i spotkaliśmy się z Sayamą, który zaprowadził nas w kolejne herbaciane zakątki Tokio! Wybaczcie, ale nie dam rady wszystkiego opisać, może przy innej okazji ;)

Wspomnę jedynie, że degustowaliśmy:
- japońską wersję Dongfang Meiren (Baihao Oolong, po japońsku Tōhō Bijin) – zdecydowanie udany, pięknie owocowy eksperyment;


- gyokuro z kultywaru okumidori, z miasteczka Wazuka w prefekturze Kioto – porządne, lecz nie tak dobre jak to zaserwowane w pawilonie Kakuuntei;



- sencha z kultywaru yamakai, produkowaną w Shizuoce – chyba mój faworyt, można ją było wręcz pomylić z gyokuro;



- kamairicha z Ino w prefekturze Kōchi (na wyspie Sikoku), powstałą z odmiany zairai (tzn. występującej lokalnie, nie zarejestrowanej jako kultywar) – mocno podgrzana w kama, więc bardzo aromatyczna, ale jak dla mnie zbytnio ściągała język.



Malutkie czajniczki kyūsu plus gaiwan, różne sposoby parzenia tych samych liści, możliwość dokładnego poznania charakteru poszczególnych herbat i wreszcie obserwowanie, jak potrafi zmienić się smak naparu w zależności od czarki, z jakiej go pijemy. Słowem, jeszcze jedna porcja świetnych, pouczających doświadczeń.



Zupełnie ostatnim przystankiem naszych wędrówek po mieście były okolice stacji Shibuya, gdzie można znaleźć chińską herbaciarnię, zaopatrzoną m.in. w kilka rodzajów oryginalnego Dongfang Meiren czy Bai Jiguan, albo… spróbować uwiecznić na zdjęciu słynne skrzyżowanie, przez które przelewa się regularnie morze ludzi we wszystkich kierunkach :)