Shiboridashi z Tokoname, czarka z Polski, gyokuro przywiezione jeszcze z Shizuoki.
poniedziałek, 4 stycznia 2016
poniedziałek, 2 listopada 2015
"Pieśń o sencha"
Upłynął miesiąc od mojego powrotu z Japonii i już ponad kwartał od ostatniego wpisu na blogu. Przyznaję, że brakowało mi chęci bądź motywacji do publikowania tutaj, ale był to też czas, kiedy musiałem wreszcie skupić się na czymś poważniejszym i domknąć różne sprawy ;) Ciężko powiedzieć, z jaką regularnością będą pojawiały się kolejne wpisy, niemniej obserwacji, degustacji i innych wspomnień związanych z herbatą – w Japonii i poza nią – uzbierało się na tyle dużo, że raczej długo nie powinno zabraknąć tematów wartych omówienia, a nowych doświadczeń stale przybywa.
Dziś dość krótko i nietypowo, bo postanowiłem przytoczyć fragment ważnego i szczególnie ciekawego, moim zdaniem, utworu Sencha uta (Pieśń o sencha). Stworzył go ok. 1694 r. Gettan Dōchō (1636–1723), mnich szkoły zen ōbaku, która miała istotny wpływ na ukształtowanie się japońskiej kultury picia herbaty liściastej. Nauczycielem Gettana był przez wiele lat Ingen Ryūki (chiń. Yinyuan Longqi; 1592–1673), założyciel sekty ōbaku, przywoływany także często jako inicjator tradycji senchadō, chociaż obsadzanie go akurat w tej roli wydaje się nie do końca uzasadnione. To zresztą u Gettana wyraźniej widać świadome odróżnienie świata sencha od chanoyu oraz kontynuację "klasycznej" idei herbaty, sięgającej czasów chińskiej dynastii Tang (618–907):
Gettan Dōchō odżegnywał się od chanoyu, która utraciwszy ducha wabi, przybrała formę wystawnych przyjęć dla elity. Zamiast matcha, mielonej w żarnach na proszek i ubijanej bambusową miotełką, preferował liściastą, gotowaną (wówczas) sencha, wpisującą się w wizję herbaty bliską praktyce niegdysiejszych eremitów, którzy prowadzili samotnicze życie w górskich jaskiniach. Wersy o zwilżeniu "wyschniętych wnętrzności" i o orzeźwieniu umysłu "po wypiciu trzeciej czarki" to z kolei nawiązania do słynnego tangowskiego poematu Lu Tonga (ok. 795–835) o siedmiu czarkach herbaty – napoju pozwalającego przenieść się do taoistycznej krainy nieśmiertelnych. Sam Lu Tong również żył w oderwaniu od doczesności, rezygnując z kariery urzędniczej, a jego idea herbaty w duchu seifū 清風 (dosł. "czystego wiatru") stała się w końcu jednym z fundamentów senchadō.
Gdyby chcieć w skrócie scharakteryzować senchadō, można by stwierdzić, że powstała ona z połączenia owych duchowo-filozoficznych wartości zakorzenionych w starożytnej, eleganckiej kulturze herbaty ze stylem jej przygotowania i picia, który przyjął się w Japonii dopiero w okresie nowożytnym. Warto zapamiętać, że właśnie w sencha – nowego typu liściastej, niemielonej herbacie, parzonej ostatecznie w czajniczku – upatrywano drogi do odrodzenia "ducha herbaty" dawnych mistrzów, na czele z Lu Tongiem i Lu Yu (autorem "Księgi herbaty").
Starałem się zwrócić na to uwagę podczas spotkania zorganizowanego w krakowskiej Czarce w ubiegłą sobotę, w ramach Nocy Herbaty. Dzięki jeszcze raz dla wszystkich, którzy w mniejszym czy większym stopniu współtworzyli imprezę lub choćby biernie w niej uczestniczyli. Mam nadzieję, że z roku na rok będzie przybywało okazji, aby wymieniać się herbacianymi doświadczeniami oraz wiedzą także poza przestrzenią wirtualną i wychylimy wspólnie jeszcze niejedną czarkę dobrej herbaty :)
Dziś dość krótko i nietypowo, bo postanowiłem przytoczyć fragment ważnego i szczególnie ciekawego, moim zdaniem, utworu Sencha uta (Pieśń o sencha). Stworzył go ok. 1694 r. Gettan Dōchō (1636–1723), mnich szkoły zen ōbaku, która miała istotny wpływ na ukształtowanie się japońskiej kultury picia herbaty liściastej. Nauczycielem Gettana był przez wiele lat Ingen Ryūki (chiń. Yinyuan Longqi; 1592–1673), założyciel sekty ōbaku, przywoływany także często jako inicjator tradycji senchadō, chociaż obsadzanie go akurat w tej roli wydaje się nie do końca uzasadnione. To zresztą u Gettana wyraźniej widać świadome odróżnienie świata sencha od chanoyu oraz kontynuację "klasycznej" idei herbaty, sięgającej czasów chińskiej dynastii Tang (618–907):
Żyjący na wsi mnisi nie lubią towarzyszyć [dostojnikom] w wytwornych spotkaniach [herbacianych].
Głupcy, [dla nich] jedynie mieszkanie w skalnych grotach jest właściwe.
Ktoś wysyła aromatyczną herbatę znad wschodniego [brzegu] jeziora [Biwa].
Do ceramicznego kociołka wlewam wodę ze źródła, listki opiekam i gotuję.
Nie są potrzebne bambusowa miotełka i łyżeczka, nie są potrzebne żarna.
Gdy dobrze się zagotuje, nalewam [i piję herbatę], zwilżając wyschnięte wnętrzności.
Po wypiciu trzeciej czarki umysł się orzeźwia.
Wychylam się przez okno i nasłuchuję w spokoju wibrującego śpiewu ptaków [tłum. DM].
野衲は愛せず綺席に陪ることを
癡憨只岩房に住す合し
湖東の芳荈人の餉る有り
瓦鼎に泉を斟んで葉を焼いて湘る
筅匙を用いず磨を用いず
爛烹して便ち酌んで枯腸を潤す
三盞を喫し了りて精神爽やかなり
牕に倚りて静かに聴く鳥の簧を鳴すを
Gettan Dōchō odżegnywał się od chanoyu, która utraciwszy ducha wabi, przybrała formę wystawnych przyjęć dla elity. Zamiast matcha, mielonej w żarnach na proszek i ubijanej bambusową miotełką, preferował liściastą, gotowaną (wówczas) sencha, wpisującą się w wizję herbaty bliską praktyce niegdysiejszych eremitów, którzy prowadzili samotnicze życie w górskich jaskiniach. Wersy o zwilżeniu "wyschniętych wnętrzności" i o orzeźwieniu umysłu "po wypiciu trzeciej czarki" to z kolei nawiązania do słynnego tangowskiego poematu Lu Tonga (ok. 795–835) o siedmiu czarkach herbaty – napoju pozwalającego przenieść się do taoistycznej krainy nieśmiertelnych. Sam Lu Tong również żył w oderwaniu od doczesności, rezygnując z kariery urzędniczej, a jego idea herbaty w duchu seifū 清風 (dosł. "czystego wiatru") stała się w końcu jednym z fundamentów senchadō.
Gdyby chcieć w skrócie scharakteryzować senchadō, można by stwierdzić, że powstała ona z połączenia owych duchowo-filozoficznych wartości zakorzenionych w starożytnej, eleganckiej kulturze herbaty ze stylem jej przygotowania i picia, który przyjął się w Japonii dopiero w okresie nowożytnym. Warto zapamiętać, że właśnie w sencha – nowego typu liściastej, niemielonej herbacie, parzonej ostatecznie w czajniczku – upatrywano drogi do odrodzenia "ducha herbaty" dawnych mistrzów, na czele z Lu Tongiem i Lu Yu (autorem "Księgi herbaty").
Starałem się zwrócić na to uwagę podczas spotkania zorganizowanego w krakowskiej Czarce w ubiegłą sobotę, w ramach Nocy Herbaty. Dzięki jeszcze raz dla wszystkich, którzy w mniejszym czy większym stopniu współtworzyli imprezę lub choćby biernie w niej uczestniczyli. Mam nadzieję, że z roku na rok będzie przybywało okazji, aby wymieniać się herbacianymi doświadczeniami oraz wiedzą także poza przestrzenią wirtualną i wychylimy wspólnie jeszcze niejedną czarkę dobrej herbaty :)
Świątynia Manpukuji w Uji, główna siedziba szkoły ōbaku. |
poniedziałek, 13 lipca 2015
wtorek, 2 czerwca 2015
Wizyta w muzeum i trzy różne shincha
Dla wielu osób istotnym, żeby nie powiedzieć obowiązkowym, punktem rozmaitych wycieczek są odwiedziny w muzeum bądź galerii (sztuki, żeby nie było wątpliwości ;)). Z drugiej strony nieraz słyszałem opinie, że muzea są raczej nudne i bardziej zniechęcają niż przyciągają uwagę, więc zamiast na ich zwiedzanie lepiej poświęcić czas na inne atrakcje i przyjemności związane z wycieczką.
Chociaż osobiście wychodzę z założenia, że szkoda byłoby nie skorzystać z okazji i nie wstąpić właśnie do muzeum lub jakiejś galerii narodowej będąc w nowym dla nas kraju/mieście, to jednocześnie wiem doskonale z autopsji, że z takim zwiedzaniem łatwo przesadzić. Zwłaszcza kiedy mamy mało czasu i napięty plan wycieczki. W efekcie autentyczną przyjemność towarzysząca podziwianiu pięknych dzieł może szybko zastąpić uczucie przesytu, zmęczenie lub wręcz rozdrażnienie i chęć szybkiego powrotu do domu.
Osobną kwestią jest faktyczna oferta różnych znanych miejsc. Bywa, że mając szczere chęci oraz spore nadzieje na zobaczenie czegoś wyjątkowego, czekamy najpierw w długiej kolejce, potem poświęcamy kolejne godziny na zwiedzanie, a w końcu wychodzimy zawiedzeni, z poczuciem zmarnowanego czasu. Albo też docenienie wartości pewnych eksponatów jest mocno utrudnione np. przez brak opisów zrozumiałych dla obcokrajowców, niekoniecznie obeznanych ze sztuką jakiegoś okresu.
Kilka tygodni temu, dokładnie w japoński Dzień Dziecka, po pożegnaniu Baśki, Monii i Mateusza na lotnisku Narita wybrałem się do tokijskiego Muzeum Narodowego (w sumie już trzeci raz :)), na szeroko reklamowaną specjalną wystawę prezentującą komplet 4 zwojów Chōjū giga (w formie XIX-wiecznej, wiernej kopii).
Są to chyba najsłynniejsze ilustrowane zwoje (emaki) w Japonii, powstałe w XII w. i stanowiące własność świątyni Kōzanji w Kioto. Ich bohaterowie to m.in. antropomorficznie przedstawione króliki, żaby czy małpy, które dokuczają sobie nawzajem, strzelają z łuku etc. (na dalszych fragmentach pojawiają się także ludzie). Często mówi się o zwojach Chōjū giga jako o pierwowzorze dzisiejszej mangi, co owszem jest warte wspomnienia, jednak zdecydowanie nie powinny być one redukowane wyłącznie do tej roli.
Trzeba przyznać, że oglądane z bliska robią bez porównania lepsze wrażenie niż na tysiącach reprodukcji (w książkach, na wachlarzach, ceramice itd.), ale przez nieprzemyślaną, moim zdaniem, organizację, miałem w sumie zaledwie parę minut na to, żeby się im dokładnie przyjrzeć, przy czym długość całości to ponad 40 metrów.
Rozumiem, że wystawa cieszy się ogromnym zainteresowaniem, do tego wiele osób korzystało wtedy z wolnego w pracy, w związku z japońskim "długim weekendem" (nazywanym tu "golden week"), dlatego cierpliwie odstałem ponad 2h w kolejce do najważniejszego, pierwszego zwoju i jeszcze ok. 1h do pozostałych trzech. Kiedy jednak wreszcie znalazłem się przy odpowiedniej gablotce, byłem niemalże popędzany, razem z innymi ludźmi, aby szybko przesuwać się dalej i nie blokować w ten sposób kolejki!
Czyli czekałem kilka godzin, żeby nie móc się nawet na chwilę zatrzymać i popatrzeć na szczegóły? Dla mnie było to trochę nie w porządku. "Wisienką na torcie" (taką kwaśną…) był fakt, że wszystkie zwoje rozwinięto tylko do połowy. Drugą zastąpiono fotokopią, ponieważ wystawa została podzielona na dwa etapy – przez pierwsze kilka tygodni pokazywano jedną, przez następne drugą połowę kompletu Chōjū giga. W tym tygodniu można jeszcze obejrzeć tę drugą część, ale chyba sobie odpuszczę ;)
Tym przydługim wstępem chciałem nawiązać do wizyty w nietypowym muzeum, jakim jest Ocha no sato (sato oznacza "wioskę" lub "miejsce pochodzenia"), czyli muzeum herbaty w mieście Shimada. Pojechaliśmy tam z Baśką dzień po zbiorach shincha w Uji. Shimada leży tuż obok Shizuoki i otoczona jest malowniczymi plantacjami herbaty, które wraz z zarysowującą się w oddali górą Fuji tworzą w szczycie sezonu naprawdę wspaniały, "pocztówkowy" krajobraz.
Muzeum znajduje się dokładnie w Kanaya – dawniej było to odrębne miasteczko, lecz 10 lat temu włączono je w obręb Shimady. Wysiadając na tamtejszej stacji kolejowej szybko zauważymy, że znaleźliśmy się w japońskim "zagłębiu" herbacianym.
Pola z herbatą i muzeum to nie wszystko, co ma do zaoferowania Kanaya. Wyruszymy stąd również w przejażdżkę kolejką parową albo w trasę spacerową fragmentem historycznego szlaku Tōkaidō. Była to droga łącząca w epoce Edo Tokio (czyli Edo) z Kioto, a w Kanaya ulokowano 24. z jej 53 przystanków. Wielokrotnie podróż Tōkaidō stawała się inspiracją dla literatury oraz malarstwa tamtego okresu.
Spacer krętą drogą prowadzącą od stacji do muzeum zajmuje teoretycznie ok. 20 min., jednak herbata uprawiana na okolicznych wzgórzach w zasadzie co chwilę prosi się o to, żeby przystanąć, napawać oczy widokiem i zrobić kolejne zdjęcia :)
W Ocha no sato udała się, moim zdaniem, niełatwa sztuka stworzenia wokół tematu herbaty całego muzeum i pokazania jej w sposób jednocześnie wartościowy oraz ciekawy dla szerszego grona odbiorców. Widać, że zadbano o dobór eksponatów, pomimo braku np. drogocennej, zabytkowej ceramiki.
Muzealną wycieczkę otwiera prezentacja aż 90 gatunków herbaty z 30 krajów, w tym rozmaitych, dziś prawie zapomnianych, lokalnych japońskich bancha, wypieranych wraz z upowszechnianiem się współczesnej sencha. Dużym plusem jest możliwość dotknięcia każdej z próbek, ale lepiej nie liczyć na to, że znajdziemy w tych gablotkach liście pierwszej świeżości i jakości ;)
W następnych salach muzeum zapoznamy się z kulturą picia herbaty na całym świecie, począwszy od Chin i Tajwanu, przez Tybet, Indie, Rosję czy Turcję, a skończywszy na bardziej szczegółowym omówieniu roli herbaty w życiu Japończyków oraz jej historii i produkcji w rejonie Shizuoki. Można zatem obejrzeć wiele akcesoriów do parzenia (np. wielki, sprezentowany przez Chińczyków czajnik, z wyrytym na powierzchni tekstem "Księgi herbaty" Lu Yu), stare maszyny do produkcji sencha lub replikę (nie wiem, czy to najwłaściwsze słowo w tym kontekście ;)) drzewa herbacianego z Yunnanu. Mamy też szansę pobawić się (szkoda, że jedynie "na sucho") tybetańską maselnicą, służącą do ubijania herbaty z masłem jaka.
Po "standardowym" zwiedzaniu przyszła pora na sprawdzenie swoich umiejętności w ucieraniu tencha. Dzień wcześniej podobną atrakcję proponowano w Uji, lecz tym razem dostaliśmy w woreczku odmierzoną porcję wysuszonych "płatków", które w całości zmieliliśmy na proszek, a potem część takiej matcha własnej produkcji mogliśmy od razu rozrobić w wodzie przy pomocy chasena (resztę zabraliśmy do domu jako pamiątkę). Dokładne utarcie nawet kilku gramów tencha zajmuje dłuższą chwilę i wcale nie tak łatwo się z tym uporać, jak się wydaje.
Integralny element muzeum stanowi także biblioteka z publikacjami na temat herbaty, zaś na zewnątrz ogród japoński i pawilon herbaciany, będące rekonstrukcją oryginalnych projektów autorstwa jednego z najważniejszych mistrzów herbaty – Koboriego Enshū. Praktykował on i uczył chanoyu w stylu określanym jako kirei sabi, łączącym ogólnie eleganckie piękno z prostotą.
3 maja, kiedy odwiedziliśmy Shimadę, przy Ocha no sato odbywał się akurat "festiwal shincha", więc dookoła kręciło się mnóstwo osób, w tym rodziny z dziećmi, jednak w żaden sposób nie przeszkadzało to ani w spokojnym podziwianiu ogrodu, ani w poruszaniu się po muzeum. Za to ciężko było przepychać się w muzealnym sklepiku, gdzie każdy chciał kupić najświeższą lokalną sencha, z różnych odmian krzewu herbacianego :)
Po zrobieniu zakupów i jeszcze paru zdjęć, m.in. osobom zbierającym herbatę (dla wielu z nich były to najbardziej pracowite dni w roku, dla innych po prostu okazja, żeby przebrać się w tradycyjny strój), wróciliśmy na stację, skąd pojechaliśmy dalej, mianowicie do Shizuoki – stolicy prefektury.
W Shizuoce herbaciany PR jeszcze bardziej rzucał się w oczy, a shincha od miejscowych plantatorów sprzedawana była nawet w specjalnym sklepiku na dworcu. Idąc w kierunku centrum i szukając pozostałości po niegdysiejszym zamku Sunpu (obecnie nie ma tam właściwie czego oglądać) trafialiśmy na kolejne sklepy i stoiska tego typu.
Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu, przy jednym z nich stał starszy pan, który doglądał… własnoręcznie przetworzonej przed chwilą temomicha! Ściśle biorąc pilnował, aby igiełkowate listki należycie się wysuszyły. Kiedy zajrzeliśmy tam ponownie w drodze powrotnej, temomi shincha była już gotowa i sprzedawana w małych, 10-gramowych opakowaniach! Nie było innego wyjścia – musiała dołączyć do dotychczasowych herbacianych zakupów ;)
Późnym popołudniem, przed zachodem słońca, planowaliśmy załapać się na polecany w przewodnikach widok Fuji z perspektywy plaży Miho w Shizuoce. Był to dla nas jeden z istotnych powodów, aby zatrzymać się w tym mieście. Niestety, kiedy dotarliśmy w końcu na plażę, góra schowała się za gęstymi chmurami, a w krótkim czasie zapadł zmrok i w rezultacie innych jeszcze pechowych zbiegów okoliczności niewiele brakowało, żebyśmy zostali uziemieni w porcie…
Tak się na szczęście nie stało. Udało nam się wrócić autobusem do centrum, złapać Shinkansen do Tokio i wreszcie ekspres do Tsukuby. Mamy jednak kolejną nauczkę, żeby nie przesadzać z atrakcjami na jeden dzień, bo nie dość, że bywa to ryzykowne, to dodatkowo skutecznie przysłania radość z tego, co widzieliśmy wcześniej.
***
Po wyjeździe Baśki zabrałem się intensywniej za czytanie książek dotyczących moich badań nad senchadō, w międzyczasie popijając shincha przywiezione z wycieczki i zamówione m.in. z Kagoshimy. Poza tym zacząłem poważniej niż do tej pory obawiać się trzęsień ziemi, które ostatnio niepokojąco się nasiliły.
W zeszłym tygodniu np. mieliśmy w okolicy najsilniejsze trzęsienie od mojego przyjazdu do Japonii i parę przedmiotów wylądowało na podłodze, z kolei w sobotę wstrząsy były najdłuższe (trwały bodajże ponad minutę), w związku z potężnym trzęsieniem w pobliżu archipelagu Ogasawara. Szczęśliwie znajduje się on daleko od głównej wyspy – Honsiu, a wstrząs odnotowano na dużej głębokości, mimo wszystko jego siła wyniosła aż 8.1 stopnia w skali Richtera (wstępnie podawano 8.5, w niektórych zachodnich mediach 7.8)!
Jakby tego było mało, raptem paręnaście godzin wcześniej też nami zatrzęsło, zaś w piątek doszło do niespodziewanej erupcji wulkanu na wyspie Kuchinoerabujima, w pref. Kagoshima… Wydawało mi się, że zdążyłem przywyknąć do sporadycznych i niegroźnych w sumie trzęsień, wpisanych niejako w japońską "codzienność", ale w ostatnich dniach jakoś zaczynam się martwić :(
Wracając do herbaty – wspomniana temomi shincha wyglądała, rzecz jasna, konkursowo i spodziewałem się czegoś podobnego do rarytasów Gokuchanina (p. Hirumy). Szczerze muszę jednak stwierdzić, że smakowo to inny, niższy poziom. Niewykluczone, że była to wina niedostatecznego wygrzania, wysuszenia listków, bo po otwarciu torebeczki dało się wyczuć lekko kwaśny, jakby dziwnie "mokry" aromat. Najlepszy smak udało mi się chyba uzyskać po "zaparzeniu" tej temomi w wodzie o temperaturze pokojowej, bezpośrednio z butelki.
Zanotowałem sobie przy niej: roślinność, surowość, ogórek, umami, bez goryczy, ale i bez przesadnej słodyczy, drugie parzenie nieco bardziej orzeźwiające, od trzeciego pojawia się już gorycz. O jej wysokiej jakości świadczył nie tylko wygląd, lecz także długi posmak, mimo to brakowało powodów do zachwytu i zastanawiało mnie, że kiedy spróbowałem na koniec zjeść rozwinięte z powrotem młode listki, nie były wcale szczególnie miękkie, wydawały się niemal twardsze od tych zrywanych parę dni wcześniej na plantacjach… Coś tu ewidentnie nie grało. Być może wpływ na to miały warunki przygotowania herbaty (na ulicy, przed sklepem itd.), dłuższa podróż do Tsukuby (w plecaku) oraz fakt, że nie została od razu zaparzona i wypita.
Lepsze wrażenie zrobiła na mnie sencha z Tanegashimy, z kultywaru kuritawase, która ostatecznie trafiła do moich rąk z ponad dwutygodniowym poślizgiem, po perypetiach, które opisywałem w kwietniu. Faktycznie, jak sugerował opis na stronie sklepu, miała zaskakująco mleczny charakter. Zaciągając się aromatem liści (trzeba dodać, że było wśród nich sporo ładnych pąków) bez problemu dało się wyróżnić właśnie mleczno-kremowe oraz lekko kwiatowe nuty. Jasny napar, z początku klarowny, potem odrobinę gęstszy i ciemniejszy, smakował maślano-warzywnie, czemu towarzyszył też pewien ziołowy akcent. Sama kremowość była jednak wciąż bardziej wyczuwalna w aromacie, zwłaszcza po powąchaniu listków po pierwszym parzeniu, i kojarzyła mi się z maślanymi ciasteczkami, mlecznymi karmelkami czy przypalonym mlekiem.
Przy okazji przypomniała mi się minimalnie utleniana bihakkōcha, autorstwa p. Hirumy, lecz w przypadku kuritawase mamy do czynienia ze standardową zieloną herbatą, nieoksydowaną, zaś jej mleczność nie jest aż tak ciężka lub – mówiąc inaczej – "oolongowy" aspekt jest delikatniejszy. Byłaby tym samym raczej łatwiejsza do picia dla wielu osób, a na pewno łatwiejsza do parzenia. Owa oryginalna kremowość nie zanikała nawet przy trzecim parzeniu i przechodziła w słodki finisz, z odrobiną wytrawności. Co również ciekawe, trudno było doszukać się w tym wszystkim typowej japońskiej trawiastości…
Obfitowała w nią za to fukamushicha z Kagoshimy, z popularnego kultywaru asatsuyu. Tak, to ta słynna odmiana, która jest nieraz określana mianem "naturalnego gyokuro" (tennen gyokuro), choć wykorzystuje się ją do produkcji stuprocentowej sencha (zwykle fukamushi). Cechuje ją jednak ponadprzeciętna słodycz, która może kojarzyć się właśnie z gyokuro, pomimo "naturalnej" uprawy, tzn. bez zacieniania krzewów przed zbiorami, stąd jej "przydomek".
Asatsuyu z jednej strony generalnie fajnie smakuje i potrafi pozytywnie zaskoczyć, kiedy ktoś ma z nią do czynienia po raz pierwszy, ale z reguły przeszkadzała mi jej nadmierna ciężkość. Dlatego wolałem sięgać np. po saemidori (tegoroczna czeka w kolejce na otwarcie :)), która zresztą powstała ze skrzyżowania asatsuyu z odmianą yabukita.
Tym razem zdecydowałem się zamówić asatsuyu w najświeższej możliwej wersji, nazwanej przez producenta nama (dosł. "surowej"). Aby jeszcze bardziej podkreślić świeżość herbaty dostępnej zaraz po pierwszych zbiorach, odróżniającą shincha od sencha sprzedawanej przez resztę roku, poddano tę asatsuyu delikatniejszemu niż zwykle procesowi hiire, czyli suszenia na koniec obróbki.
Można mówić, że to zwyczajny marketing i niejedna shincha "wykańczana" jest w taki sposób, lecz po zaparzeniu herbaty spekulacje tego rodzaju przestają mieć znaczenie, ponieważ zostajemy sam na sam z niezwykle świeżą i wyjątkowo lekką jak na asatsuyu shincha. Bez dwóch zdań jest to fukamushi, napar ma ekstremalnie zielony kolor, dodatkowo widać, że pył oraz łodyżki nie zostały specjalnie oddzielone.
Susz pachniał słodko, wyczuwałem w nim m.in. truskawkowo-malinowy, nieco dżemowy aromat. Dużo słodyczy przebijało się także w smaku, który był pełny i soczysty, sprawiał wręcz wrażenie, jakby ktoś wycisnął gęsty, zielony sok bezpośrednio z herbacianych listków :) W tej asatsuyu zawierała się jak dla mnie kwintesencja i całe dobrodziejstwo fukamushicha w połączeniu z shincha!
Nie tracąc przy tym lekkości była szczególnie przyjemna do picia i w zasadzie na jedyny minus zaliczyłbym jej odrobinę płaski posmak (z przebijającą się gdzieś tak czy owak migdałową (?) nutą). Nie powiem, że to herbata najwyższej jakości i super złożona smakowo, ale wydaje mi się, że jak do tej pory nie piłem asatsuyu w lepszym wydaniu.
Uff..., wybaczcie męczącą długość wpisu, teraz wiem, że powinienem był go podzielić na co najmniej dwie części, lecz jest już za późno ;) Dzięki dla tych, którzy dobrnęli do końca.
Chociaż osobiście wychodzę z założenia, że szkoda byłoby nie skorzystać z okazji i nie wstąpić właśnie do muzeum lub jakiejś galerii narodowej będąc w nowym dla nas kraju/mieście, to jednocześnie wiem doskonale z autopsji, że z takim zwiedzaniem łatwo przesadzić. Zwłaszcza kiedy mamy mało czasu i napięty plan wycieczki. W efekcie autentyczną przyjemność towarzysząca podziwianiu pięknych dzieł może szybko zastąpić uczucie przesytu, zmęczenie lub wręcz rozdrażnienie i chęć szybkiego powrotu do domu.
Osobną kwestią jest faktyczna oferta różnych znanych miejsc. Bywa, że mając szczere chęci oraz spore nadzieje na zobaczenie czegoś wyjątkowego, czekamy najpierw w długiej kolejce, potem poświęcamy kolejne godziny na zwiedzanie, a w końcu wychodzimy zawiedzeni, z poczuciem zmarnowanego czasu. Albo też docenienie wartości pewnych eksponatów jest mocno utrudnione np. przez brak opisów zrozumiałych dla obcokrajowców, niekoniecznie obeznanych ze sztuką jakiegoś okresu.
Kilka tygodni temu, dokładnie w japoński Dzień Dziecka, po pożegnaniu Baśki, Monii i Mateusza na lotnisku Narita wybrałem się do tokijskiego Muzeum Narodowego (w sumie już trzeci raz :)), na szeroko reklamowaną specjalną wystawę prezentującą komplet 4 zwojów Chōjū giga (w formie XIX-wiecznej, wiernej kopii).
Są to chyba najsłynniejsze ilustrowane zwoje (emaki) w Japonii, powstałe w XII w. i stanowiące własność świątyni Kōzanji w Kioto. Ich bohaterowie to m.in. antropomorficznie przedstawione króliki, żaby czy małpy, które dokuczają sobie nawzajem, strzelają z łuku etc. (na dalszych fragmentach pojawiają się także ludzie). Często mówi się o zwojach Chōjū giga jako o pierwowzorze dzisiejszej mangi, co owszem jest warte wspomnienia, jednak zdecydowanie nie powinny być one redukowane wyłącznie do tej roli.
Trzeba przyznać, że oglądane z bliska robią bez porównania lepsze wrażenie niż na tysiącach reprodukcji (w książkach, na wachlarzach, ceramice itd.), ale przez nieprzemyślaną, moim zdaniem, organizację, miałem w sumie zaledwie parę minut na to, żeby się im dokładnie przyjrzeć, przy czym długość całości to ponad 40 metrów.
Rozumiem, że wystawa cieszy się ogromnym zainteresowaniem, do tego wiele osób korzystało wtedy z wolnego w pracy, w związku z japońskim "długim weekendem" (nazywanym tu "golden week"), dlatego cierpliwie odstałem ponad 2h w kolejce do najważniejszego, pierwszego zwoju i jeszcze ok. 1h do pozostałych trzech. Kiedy jednak wreszcie znalazłem się przy odpowiedniej gablotce, byłem niemalże popędzany, razem z innymi ludźmi, aby szybko przesuwać się dalej i nie blokować w ten sposób kolejki!
Czyli czekałem kilka godzin, żeby nie móc się nawet na chwilę zatrzymać i popatrzeć na szczegóły? Dla mnie było to trochę nie w porządku. "Wisienką na torcie" (taką kwaśną…) był fakt, że wszystkie zwoje rozwinięto tylko do połowy. Drugą zastąpiono fotokopią, ponieważ wystawa została podzielona na dwa etapy – przez pierwsze kilka tygodni pokazywano jedną, przez następne drugą połowę kompletu Chōjū giga. W tym tygodniu można jeszcze obejrzeć tę drugą część, ale chyba sobie odpuszczę ;)
Tym przydługim wstępem chciałem nawiązać do wizyty w nietypowym muzeum, jakim jest Ocha no sato (sato oznacza "wioskę" lub "miejsce pochodzenia"), czyli muzeum herbaty w mieście Shimada. Pojechaliśmy tam z Baśką dzień po zbiorach shincha w Uji. Shimada leży tuż obok Shizuoki i otoczona jest malowniczymi plantacjami herbaty, które wraz z zarysowującą się w oddali górą Fuji tworzą w szczycie sezonu naprawdę wspaniały, "pocztówkowy" krajobraz.
Muzeum znajduje się dokładnie w Kanaya – dawniej było to odrębne miasteczko, lecz 10 lat temu włączono je w obręb Shimady. Wysiadając na tamtejszej stacji kolejowej szybko zauważymy, że znaleźliśmy się w japońskim "zagłębiu" herbacianym.
Pola z herbatą i muzeum to nie wszystko, co ma do zaoferowania Kanaya. Wyruszymy stąd również w przejażdżkę kolejką parową albo w trasę spacerową fragmentem historycznego szlaku Tōkaidō. Była to droga łącząca w epoce Edo Tokio (czyli Edo) z Kioto, a w Kanaya ulokowano 24. z jej 53 przystanków. Wielokrotnie podróż Tōkaidō stawała się inspiracją dla literatury oraz malarstwa tamtego okresu.
Spacer krętą drogą prowadzącą od stacji do muzeum zajmuje teoretycznie ok. 20 min., jednak herbata uprawiana na okolicznych wzgórzach w zasadzie co chwilę prosi się o to, żeby przystanąć, napawać oczy widokiem i zrobić kolejne zdjęcia :)
W Ocha no sato udała się, moim zdaniem, niełatwa sztuka stworzenia wokół tematu herbaty całego muzeum i pokazania jej w sposób jednocześnie wartościowy oraz ciekawy dla szerszego grona odbiorców. Widać, że zadbano o dobór eksponatów, pomimo braku np. drogocennej, zabytkowej ceramiki.
Muzealną wycieczkę otwiera prezentacja aż 90 gatunków herbaty z 30 krajów, w tym rozmaitych, dziś prawie zapomnianych, lokalnych japońskich bancha, wypieranych wraz z upowszechnianiem się współczesnej sencha. Dużym plusem jest możliwość dotknięcia każdej z próbek, ale lepiej nie liczyć na to, że znajdziemy w tych gablotkach liście pierwszej świeżości i jakości ;)
W następnych salach muzeum zapoznamy się z kulturą picia herbaty na całym świecie, począwszy od Chin i Tajwanu, przez Tybet, Indie, Rosję czy Turcję, a skończywszy na bardziej szczegółowym omówieniu roli herbaty w życiu Japończyków oraz jej historii i produkcji w rejonie Shizuoki. Można zatem obejrzeć wiele akcesoriów do parzenia (np. wielki, sprezentowany przez Chińczyków czajnik, z wyrytym na powierzchni tekstem "Księgi herbaty" Lu Yu), stare maszyny do produkcji sencha lub replikę (nie wiem, czy to najwłaściwsze słowo w tym kontekście ;)) drzewa herbacianego z Yunnanu. Mamy też szansę pobawić się (szkoda, że jedynie "na sucho") tybetańską maselnicą, służącą do ubijania herbaty z masłem jaka.
Po "standardowym" zwiedzaniu przyszła pora na sprawdzenie swoich umiejętności w ucieraniu tencha. Dzień wcześniej podobną atrakcję proponowano w Uji, lecz tym razem dostaliśmy w woreczku odmierzoną porcję wysuszonych "płatków", które w całości zmieliliśmy na proszek, a potem część takiej matcha własnej produkcji mogliśmy od razu rozrobić w wodzie przy pomocy chasena (resztę zabraliśmy do domu jako pamiątkę). Dokładne utarcie nawet kilku gramów tencha zajmuje dłuższą chwilę i wcale nie tak łatwo się z tym uporać, jak się wydaje.
Integralny element muzeum stanowi także biblioteka z publikacjami na temat herbaty, zaś na zewnątrz ogród japoński i pawilon herbaciany, będące rekonstrukcją oryginalnych projektów autorstwa jednego z najważniejszych mistrzów herbaty – Koboriego Enshū. Praktykował on i uczył chanoyu w stylu określanym jako kirei sabi, łączącym ogólnie eleganckie piękno z prostotą.
3 maja, kiedy odwiedziliśmy Shimadę, przy Ocha no sato odbywał się akurat "festiwal shincha", więc dookoła kręciło się mnóstwo osób, w tym rodziny z dziećmi, jednak w żaden sposób nie przeszkadzało to ani w spokojnym podziwianiu ogrodu, ani w poruszaniu się po muzeum. Za to ciężko było przepychać się w muzealnym sklepiku, gdzie każdy chciał kupić najświeższą lokalną sencha, z różnych odmian krzewu herbacianego :)
Po zrobieniu zakupów i jeszcze paru zdjęć, m.in. osobom zbierającym herbatę (dla wielu z nich były to najbardziej pracowite dni w roku, dla innych po prostu okazja, żeby przebrać się w tradycyjny strój), wróciliśmy na stację, skąd pojechaliśmy dalej, mianowicie do Shizuoki – stolicy prefektury.
W Shizuoce herbaciany PR jeszcze bardziej rzucał się w oczy, a shincha od miejscowych plantatorów sprzedawana była nawet w specjalnym sklepiku na dworcu. Idąc w kierunku centrum i szukając pozostałości po niegdysiejszym zamku Sunpu (obecnie nie ma tam właściwie czego oglądać) trafialiśmy na kolejne sklepy i stoiska tego typu.
Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu, przy jednym z nich stał starszy pan, który doglądał… własnoręcznie przetworzonej przed chwilą temomicha! Ściśle biorąc pilnował, aby igiełkowate listki należycie się wysuszyły. Kiedy zajrzeliśmy tam ponownie w drodze powrotnej, temomi shincha była już gotowa i sprzedawana w małych, 10-gramowych opakowaniach! Nie było innego wyjścia – musiała dołączyć do dotychczasowych herbacianych zakupów ;)
Późnym popołudniem, przed zachodem słońca, planowaliśmy załapać się na polecany w przewodnikach widok Fuji z perspektywy plaży Miho w Shizuoce. Był to dla nas jeden z istotnych powodów, aby zatrzymać się w tym mieście. Niestety, kiedy dotarliśmy w końcu na plażę, góra schowała się za gęstymi chmurami, a w krótkim czasie zapadł zmrok i w rezultacie innych jeszcze pechowych zbiegów okoliczności niewiele brakowało, żebyśmy zostali uziemieni w porcie…
Tak się na szczęście nie stało. Udało nam się wrócić autobusem do centrum, złapać Shinkansen do Tokio i wreszcie ekspres do Tsukuby. Mamy jednak kolejną nauczkę, żeby nie przesadzać z atrakcjami na jeden dzień, bo nie dość, że bywa to ryzykowne, to dodatkowo skutecznie przysłania radość z tego, co widzieliśmy wcześniej.
***
Po wyjeździe Baśki zabrałem się intensywniej za czytanie książek dotyczących moich badań nad senchadō, w międzyczasie popijając shincha przywiezione z wycieczki i zamówione m.in. z Kagoshimy. Poza tym zacząłem poważniej niż do tej pory obawiać się trzęsień ziemi, które ostatnio niepokojąco się nasiliły.
W zeszłym tygodniu np. mieliśmy w okolicy najsilniejsze trzęsienie od mojego przyjazdu do Japonii i parę przedmiotów wylądowało na podłodze, z kolei w sobotę wstrząsy były najdłuższe (trwały bodajże ponad minutę), w związku z potężnym trzęsieniem w pobliżu archipelagu Ogasawara. Szczęśliwie znajduje się on daleko od głównej wyspy – Honsiu, a wstrząs odnotowano na dużej głębokości, mimo wszystko jego siła wyniosła aż 8.1 stopnia w skali Richtera (wstępnie podawano 8.5, w niektórych zachodnich mediach 7.8)!
Jakby tego było mało, raptem paręnaście godzin wcześniej też nami zatrzęsło, zaś w piątek doszło do niespodziewanej erupcji wulkanu na wyspie Kuchinoerabujima, w pref. Kagoshima… Wydawało mi się, że zdążyłem przywyknąć do sporadycznych i niegroźnych w sumie trzęsień, wpisanych niejako w japońską "codzienność", ale w ostatnich dniach jakoś zaczynam się martwić :(
Wracając do herbaty – wspomniana temomi shincha wyglądała, rzecz jasna, konkursowo i spodziewałem się czegoś podobnego do rarytasów Gokuchanina (p. Hirumy). Szczerze muszę jednak stwierdzić, że smakowo to inny, niższy poziom. Niewykluczone, że była to wina niedostatecznego wygrzania, wysuszenia listków, bo po otwarciu torebeczki dało się wyczuć lekko kwaśny, jakby dziwnie "mokry" aromat. Najlepszy smak udało mi się chyba uzyskać po "zaparzeniu" tej temomi w wodzie o temperaturze pokojowej, bezpośrednio z butelki.
Zanotowałem sobie przy niej: roślinność, surowość, ogórek, umami, bez goryczy, ale i bez przesadnej słodyczy, drugie parzenie nieco bardziej orzeźwiające, od trzeciego pojawia się już gorycz. O jej wysokiej jakości świadczył nie tylko wygląd, lecz także długi posmak, mimo to brakowało powodów do zachwytu i zastanawiało mnie, że kiedy spróbowałem na koniec zjeść rozwinięte z powrotem młode listki, nie były wcale szczególnie miękkie, wydawały się niemal twardsze od tych zrywanych parę dni wcześniej na plantacjach… Coś tu ewidentnie nie grało. Być może wpływ na to miały warunki przygotowania herbaty (na ulicy, przed sklepem itd.), dłuższa podróż do Tsukuby (w plecaku) oraz fakt, że nie została od razu zaparzona i wypita.
Lepsze wrażenie zrobiła na mnie sencha z Tanegashimy, z kultywaru kuritawase, która ostatecznie trafiła do moich rąk z ponad dwutygodniowym poślizgiem, po perypetiach, które opisywałem w kwietniu. Faktycznie, jak sugerował opis na stronie sklepu, miała zaskakująco mleczny charakter. Zaciągając się aromatem liści (trzeba dodać, że było wśród nich sporo ładnych pąków) bez problemu dało się wyróżnić właśnie mleczno-kremowe oraz lekko kwiatowe nuty. Jasny napar, z początku klarowny, potem odrobinę gęstszy i ciemniejszy, smakował maślano-warzywnie, czemu towarzyszył też pewien ziołowy akcent. Sama kremowość była jednak wciąż bardziej wyczuwalna w aromacie, zwłaszcza po powąchaniu listków po pierwszym parzeniu, i kojarzyła mi się z maślanymi ciasteczkami, mlecznymi karmelkami czy przypalonym mlekiem.
Przy okazji przypomniała mi się minimalnie utleniana bihakkōcha, autorstwa p. Hirumy, lecz w przypadku kuritawase mamy do czynienia ze standardową zieloną herbatą, nieoksydowaną, zaś jej mleczność nie jest aż tak ciężka lub – mówiąc inaczej – "oolongowy" aspekt jest delikatniejszy. Byłaby tym samym raczej łatwiejsza do picia dla wielu osób, a na pewno łatwiejsza do parzenia. Owa oryginalna kremowość nie zanikała nawet przy trzecim parzeniu i przechodziła w słodki finisz, z odrobiną wytrawności. Co również ciekawe, trudno było doszukać się w tym wszystkim typowej japońskiej trawiastości…
Obfitowała w nią za to fukamushicha z Kagoshimy, z popularnego kultywaru asatsuyu. Tak, to ta słynna odmiana, która jest nieraz określana mianem "naturalnego gyokuro" (tennen gyokuro), choć wykorzystuje się ją do produkcji stuprocentowej sencha (zwykle fukamushi). Cechuje ją jednak ponadprzeciętna słodycz, która może kojarzyć się właśnie z gyokuro, pomimo "naturalnej" uprawy, tzn. bez zacieniania krzewów przed zbiorami, stąd jej "przydomek".
Asatsuyu z jednej strony generalnie fajnie smakuje i potrafi pozytywnie zaskoczyć, kiedy ktoś ma z nią do czynienia po raz pierwszy, ale z reguły przeszkadzała mi jej nadmierna ciężkość. Dlatego wolałem sięgać np. po saemidori (tegoroczna czeka w kolejce na otwarcie :)), która zresztą powstała ze skrzyżowania asatsuyu z odmianą yabukita.
Tym razem zdecydowałem się zamówić asatsuyu w najświeższej możliwej wersji, nazwanej przez producenta nama (dosł. "surowej"). Aby jeszcze bardziej podkreślić świeżość herbaty dostępnej zaraz po pierwszych zbiorach, odróżniającą shincha od sencha sprzedawanej przez resztę roku, poddano tę asatsuyu delikatniejszemu niż zwykle procesowi hiire, czyli suszenia na koniec obróbki.
Można mówić, że to zwyczajny marketing i niejedna shincha "wykańczana" jest w taki sposób, lecz po zaparzeniu herbaty spekulacje tego rodzaju przestają mieć znaczenie, ponieważ zostajemy sam na sam z niezwykle świeżą i wyjątkowo lekką jak na asatsuyu shincha. Bez dwóch zdań jest to fukamushi, napar ma ekstremalnie zielony kolor, dodatkowo widać, że pył oraz łodyżki nie zostały specjalnie oddzielone.
Susz pachniał słodko, wyczuwałem w nim m.in. truskawkowo-malinowy, nieco dżemowy aromat. Dużo słodyczy przebijało się także w smaku, który był pełny i soczysty, sprawiał wręcz wrażenie, jakby ktoś wycisnął gęsty, zielony sok bezpośrednio z herbacianych listków :) W tej asatsuyu zawierała się jak dla mnie kwintesencja i całe dobrodziejstwo fukamushicha w połączeniu z shincha!
Nie tracąc przy tym lekkości była szczególnie przyjemna do picia i w zasadzie na jedyny minus zaliczyłbym jej odrobinę płaski posmak (z przebijającą się gdzieś tak czy owak migdałową (?) nutą). Nie powiem, że to herbata najwyższej jakości i super złożona smakowo, ale wydaje mi się, że jak do tej pory nie piłem asatsuyu w lepszym wydaniu.
Uff..., wybaczcie męczącą długość wpisu, teraz wiem, że powinienem był go podzielić na co najmniej dwie części, lecz jest już za późno ;) Dzięki dla tych, którzy dobrnęli do końca.
niedziela, 10 maja 2015
Osiemdziesiąta ósma noc
Jeśli ktoś planuje podróż do Japonii i mniej lub bardziej standardowe zwiedzanie chciałby połączyć z poznawaniem oraz smakowaniem tutejszej herbaty, a do tego ma możliwość swobodnego wyboru terminu takiej wycieczki, niech śmiało rezerwuje bilety na początek maja bądź przełom kwietnia i maja, aby móc na miejscu doświadczyć, co oznacza sezon na shincha.
Japońską herbatę niezmiennie definiuje przede wszystkim kolor zielony, i to w szerokim znaczeniu. Nie tylko absolutnie dominującym rodzajem jest tu herbata zielona, ale też jej cechą charakterystyczną jest prawdziwie zielona barwa, zarówno listków przed zaparzeniem, jak i późniejszego naparu (dzięki wykorzystaniu pary wodnej w celu zatrzymania oksydacji). Dodatkowo smak japońskiej herbaty często odsyła do skojarzeń z zielenią – rześkości, soczystości, trawiastości, morza, lasu etc.
Nic zatem dziwnego, że najlepsza herbata tego rodzaju pochodzi z pierwszych, wiosennych zbiorów, kiedy natura dookoła jest w pełni rozkwitu (właściwie zbliża się już początek lata), a krzewy Camellia sinensis pokrywają się szybko młodymi, jasnymi listkami. Można powiedzieć, że shincha to uchwycenie na moment ich szczytowej świeżości i maksymalnie "zielonego" charakteru. Kto gustuje w sencha, ten raczej wie, dlaczego czeka się co roku na jej najświeższą wersję. A gdyby tak jeszcze popijać ją wśród tutejszych pól herbacianych? :)
Sezon na "nową herbatę" umownie reprezentuje "osiemdziesiąta ósma noc" (hachijūhachiya), czyli tak naprawdę 88. dzień liczony od rozpoczęcia wiosny według tradycyjnego kalendarza (współcześnie jest to zazwyczaj 2 maja). Picie zbieranej wówczas shincha ma zwiastować pomyślność oraz długie życie w zdrowiu. Mniej więcej w tym czasie odbywają się zbiory w rejonie Uji czy w Shizuoce. Z kolei w kontekście herbaty z Kagoshimy można spotkać się z określeniem "siedemdziesiąta siódma noc", ponieważ wtedy, ze względu na cieplejszy klimat, przypada tam szczyt zbiorów.
W tym roku miałem wreszcie okazję świętować hachijūhachiya w Uji, razem z Baśką, Monią i Mateuszem, którzy przylecieli do mnie z Krakowa. Najpierw jednak podróżowaliśmy po Tokio, Osace, Narze czy Kioto, poznając Japonię od tej tradycyjnej, bardziej nowoczesnej oraz zupełnie normalnej, codziennej strony.
Spacerując obecnie po Tokio i Kioto w pewnym sensie nawet ciężko nie trafić na shincha. Reklamujące ją flagi i plakaty widać w wielu miejscach, nie tylko w specjalistycznych sklepach. Ogólnie biorąc, gdzie natrafimy na herbatę, tam z dużym prawdopodobieństwem zobaczymy też jakąś shincha (pod warunkiem, że orientujemy się przynajmniej z grubsza, czego szukamy i rozpoznamy "magiczne" znaki 新茶 ;)). Na pewno wpływ na to ma fakt, że Japończycy szczególnie lubią rzeczy sezonowe, jak owoce lub warzywa, którymi można delektować się w najlepszej dla nich porze (co oddaje japońskie słowo shun), albo inne produkty spożywcze sprzedawane wyłącznie w ściśle określonym czasie (tzw. kikan gentei). Przez cały rok pojawiają się na sklepowych półkach nowości tego typu.
Dla przykładu, nawet potencjalnie nie zainteresowani herbatą ludzie odwiedzający popularny chram sintoistyczny Meiji Jingū (gdzie w październiku uczestniczyłem w senchakai) znajdą teraz elegancko zapakowaną shincha (z Kagoshimy) w przyświątynnym sklepiku z pamiątkami.
Podobnie jest w Kioto pod buddyjską świątynią Kiyomizudera, wręcz obleganą przez turystów (skutecznie odbierających przyjemność z wizyty), których tłum ciągnie się także wzdłuż prowadzącej na miejsce stromej uliczki. Po obu jej stronach upchane są sklepiki ze wszystkim, co kojarzy się z Japonią, nie wyłączając masowej tandety oraz shincha wystawionej na zewnątrz i grzejącej się w słońcu…
Jeśli natomiast parzenie herbaty liściastej wyda się komuś zbyt uciążliwe albo gdy po prostu mamy ochotę napić się czegoś "w biegu", dostaniemy także shincha w limitowanej wersji butelkowanej, wyprodukowanej przez giganta Ito En. Osobną kwestią jest oczywiście jakość tych różnych shincha, niemniej sama powszechność "nowej herbaty" jest ewidentna i godna pozazdroszczenia.
Wycieczka Baśki, Moni i Mateusza była celowo tak zaplanowana, abyśmy dokładnie 2 maja, w japońskie święto herbaty, udali się na pokazowe zbiory shincha do Uji. Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, przyjechaliśmy z Baśką trochę spóźnieni ;) i po wyjściu z dworca kolejowego zobaczyliśmy, że Monia z Matim stoją już w długiej kolejce do autobusu dowożącego co pewien czas gości na teren imprezy.
Na autobus czekaliśmy wprawdzie dłuższą chwilę, ale mogliśmy w międzyczasie zostawić bagaże na przechowanie, zostaliśmy poczęstowani smakowitą lokalną shincha przygotowaną na zimno (a temperatura zbliżała się tego dnia do 30 °C) i sfotografowaliśmy uroczą skrzynkę na listy w formie dużego dzbana na herbatę, ustawionego w 2001 r. dla upamiętnienia 50. rocznicy przekształcenia się Uji w dzisiejsze miasto.
Jak się potem okazało, całe wydarzenie odbywało się nie w jednym, lecz w dwóch miejscach. Po dojechaniu na pierwsze z nich dostaliśmy na powitanie siatkę z plikiem ulotek objaśniających m.in., w jaki sposób prawidłowo zrywać listki z krzewów herbacianych i jakie w ogóle atrakcje przygotowano na ten dzień, oraz prezentujących kilka tras spacerowych wzdłuż plantacji, świątyń i innych historycznych miejsc w Uji i okolicach.
Jedną z atrakcji była szansa dokładnego przyjrzenia się tencha – herbacie stanowiącej materiał, z którego po zmieleniu otrzymuje się matcha (wbrew temu, co nieraz zapewne słyszeliście lub czytaliście, matcha nie powstaje z gyokuro). Tencha nie jest zwijana na kształt igiełek, ma postać płatków i jako półprodukt w zasadzie nie trafia do normalnej sprzedaży, więc rzadko można jej skosztować. "Zaparzona" dla nas na zimno (jap. mizudashi) dawała słodkie, chłodne orzeźwienie ze sporą dozą umami, jak przystało na dobrą herbatę zacienianą.
Po prawej stronie na zdjęciu poniżej (oraz w zbliżeniu na kolejnym) pokazana jest tencha w wersji wstępnie przetworzonej – aracha, zaś po lewej mamy shiage-tencha, tzn. wykończoną, z odseparowanymi łodyżkami i żyłkami, nadającą się już do zmielenia w żarnach.
Idąc krok dalej, dosłownie i w przenośni, można było przy stoliku obok samemu przekonać się, jak wygląda ręczne ucieranie listków tencha na słynny zielony proszek. Prawdziwa frajda dla małych i dużych herbaciarzy ;)
W ramach innych ciekawostek oferowano warsztaty (odpłatne) parzenia różnych gatunków herbat oraz prostej obróbki listków Camellia sinensis w domowych warunkach. Chcieliśmy załapać się na te drugie, niestety zainteresowanie było tak duże, że musielibyśmy długo czekać na swoją kolej i w końcu zrezygnowaliśmy. Zobaczyliśmy za to wystawę figurek rzeźbionych z krzewu/drzewa herbacianego i udaliśmy się wreszcie na plantację, gdzie między osłoniętymi krzewami krzątali się od rana ludzie zrywający delikatne listki.
Były to krzewy przeznaczone teoretycznie na gyokuro, stąd zacienienie przy pomocy czarnej, nylonowej siatki, rozpostartej na metalowej konstrukcji (tradycyjnie budowano ją z bambusa, trzciny i słomy, lecz dzisiaj jest to coraz rzadziej spotykane). Liście należało zbierać od dołu, wraz z szypułkami, odróżniając stare od młodych po odpowiednio ciemniejszym i jaśniejszym odcieniu. Krótki instruktaż i zabieramy się do pracy :)
W pakiecie z ulotkami otrzymaliśmy małe strunowe woreczki, aby zebraną herbatę móc wziąć ze sobą do domu (i np. usmażyć w tempurze, na co też dostaliśmy stosowny przepis). Dało się przy okazji zauważyć, że niektórym nie wystarczała symboliczna ilość listków – bez skrępowania, energicznie wrzucali je do większych siatek.
Młode pędy, zakończone nierozwiniętymi pąkami, które pokrywa ledwo widoczny białawy meszek, są miękkie i bardzo przyjemne, gdy spróbuje się je zjeść choćby na surowo. Kiedy więc nasze woreczki szybko się wypełniły i przyszła pora na relaks po pracy, oddawaliśmy się błogiej konsumpcji oraz robieniu zdjęć.
Dopiero później zorientowaliśmy się, że impreza jest kontynuowana w innym miejscu, do którego też kursował darmowy autobus. Mielibyśmy czego żałować, gdybyśmy tam nie trafili, bo nie dość, że czekało na nas więcej herbacianych pól, to jeszcze własnymi rękami ugniataliśmy temomicha i zostaliśmy oprowadzeni po fabryczce przetwarzającej herbatę!
Tym razem listki były minimalnie twardsze i jeszcze jaśniejsze, ze względu na uprawę bez osłony przed promieniami słonecznymi. Tak rosną krzewy, z liści których wyprodukowana zostanie sencha, choć zrywaliśmy je akurat ponownie w cieniu siatki. Wyjątkowo rozłożono ją na ten dzień dla wygody uczestników imprezy, aby nie trzeba było nadmiernie pocić się przy wspomnianej wysokiej temperaturze.
Same rośliny wydawały się również sztywniejsze i bardziej zbite niż poprzednie, obrywaliśmy je praktycznie tylko z góry, zbyt ciężko było sięgać niżej. Ich odmiana to najpopularniejsza yabukita, jednak tuż obok rosły krzewy gokō, a dalej, w pojedynczych, małych rządkach, przeznaczone do badań kultywary okumidori, sayamakaori czy niezarejestrowane odmiany oznaczone np. jako yachaken 09 albo 12 (yachaken jest skrótem od nazwy ośrodka badań nad herbatą i warzywami).
Jeśli chodzi o temomicha, to trafiliśmy na końcowy etap jej wytwarzania, na którym wykorzystuje się element charakterystyczny wyłącznie dla techniki stosowanej w Uji – deseczkę z nacięciami, ustawianą przy brzegu podgrzewanego stołu hoiro. Ma ona pomóc nadać listkom ładniejszy, podłużny kształt i połysk, a także wydobyć z nich lepszy aromat. Fachowcom z doświadczeniem niewątpliwie pomaga, ale szczerze mówiąc, herbata, która wychodziła spod naszych rąk była jeszcze daleka od ideału ;) Tak czy inaczej nawet amatorska zabawa w temomi jest rewelacyjnym doświadczeniem i świetnie, że istnieją stowarzyszenia kultywujące tę sztukę.
Na przełomie XIX i XX w. tradycyjne metody obróbki herbaty zostały w Japonii zastąpione maszynowymi, zadanie to nie należało jednak do najłatwiejszych, ponieważ konieczne było zaprojektowanie efektywnych maszyn, które imitowałyby pracę ludzkich rąk. Jak wyglądają i funkcjonują obecnie, mogliśmy zobaczyć z bliska w małej fabryce, gdzie zostaliśmy zaznajomieni z poszczególnymi etapami powstawania sencha. Co ważne, każdy etap nowoczesnej produkcji ma swój odpowiednik w technice temomi, więc różnice między nimi dotyczą de facto precyzji i kunsztu wykonania. Doskonale widać to, gdy porównamy efekty końcowe, niemniej w obu przypadkach otrzymuje się zasadniczo ten sam gatunek herbaty.
Na zdjęciach niżej pokazane są maszyny używane do pierwszej i drugiej fazy ugniatania, na ostatnim zaś widać liście po przejściu przez dwie kolejne oraz gotową aracha (nieposortowany susz, zawierający ok. 5% wody).
Wybierając się do Uji planowaliśmy wstępnie, poza zbiorami shincha, zobaczyć również dwie świątynie – Manpukuji, będącą główną siedzibą sekty zen ōbaku, oraz Byōdōin, niezwiązaną stricte z żadną z sekt. Druga świątynia jest dla wielu osób podstawową atrakcją miasta, pierwsza odegrała za to ogromną rolę w historii sencha. Jej założyciel, mnich Ingen Ryūki (chiń. Yinyuan Longqi) przywiózł z Chin do Japonii i zaczął popularyzować w XVII w. kulturę picia herbaty liściastej. Ze szkołą ōbaku byli też później związali intelektualiści praktykujący nową drogę herbaty oraz najważniejsza postać w świecie sencha – Baisaō.
Cóż jednak poradzić, kiedy atrakcji jest tak dużo, a czasu tak niewiele. W zasadzie od początku mieliśmy małe opóźnienie, dlatego np. ominęło nas oficjalne przywitanie "osiemdziesiątej ósmej nocy", a dziewczyny przebrane w tradycyjne stroje zbieraczek (z czerwonymi "szelkami") widzieliśmy tylko jak witały gości, ale już nie jak zbierały herbatę (na szczęście są jeszcze japońskie media ;)).
Po godz. 16 musieliśmy w każdym razie wracać do Kioto, skąd Monia z Matim udali się do Tokio, z kolei ja z Baśką łapaliśmy pociąg w kierunku miasta Shimada w prefekturze Shizuoka. Tam następnego dnia odwiedziliśmy muzeum herbaty, trafiliśmy na jeszcze jeden festiwal shincha oraz na zbiory na malowniczych plantacjach gęsto pokrywających całą okolicę, z górą Fuji w tle. Naprawdę trudno wyobrazić sobie lepsze połączenie "wycieczkowej" Japonii i herbaty…
Więcej szczegółów w kolejnym wpisie :)
Japońską herbatę niezmiennie definiuje przede wszystkim kolor zielony, i to w szerokim znaczeniu. Nie tylko absolutnie dominującym rodzajem jest tu herbata zielona, ale też jej cechą charakterystyczną jest prawdziwie zielona barwa, zarówno listków przed zaparzeniem, jak i późniejszego naparu (dzięki wykorzystaniu pary wodnej w celu zatrzymania oksydacji). Dodatkowo smak japońskiej herbaty często odsyła do skojarzeń z zielenią – rześkości, soczystości, trawiastości, morza, lasu etc.
Nic zatem dziwnego, że najlepsza herbata tego rodzaju pochodzi z pierwszych, wiosennych zbiorów, kiedy natura dookoła jest w pełni rozkwitu (właściwie zbliża się już początek lata), a krzewy Camellia sinensis pokrywają się szybko młodymi, jasnymi listkami. Można powiedzieć, że shincha to uchwycenie na moment ich szczytowej świeżości i maksymalnie "zielonego" charakteru. Kto gustuje w sencha, ten raczej wie, dlaczego czeka się co roku na jej najświeższą wersję. A gdyby tak jeszcze popijać ją wśród tutejszych pól herbacianych? :)
Sezon na "nową herbatę" umownie reprezentuje "osiemdziesiąta ósma noc" (hachijūhachiya), czyli tak naprawdę 88. dzień liczony od rozpoczęcia wiosny według tradycyjnego kalendarza (współcześnie jest to zazwyczaj 2 maja). Picie zbieranej wówczas shincha ma zwiastować pomyślność oraz długie życie w zdrowiu. Mniej więcej w tym czasie odbywają się zbiory w rejonie Uji czy w Shizuoce. Z kolei w kontekście herbaty z Kagoshimy można spotkać się z określeniem "siedemdziesiąta siódma noc", ponieważ wtedy, ze względu na cieplejszy klimat, przypada tam szczyt zbiorów.
W tym roku miałem wreszcie okazję świętować hachijūhachiya w Uji, razem z Baśką, Monią i Mateuszem, którzy przylecieli do mnie z Krakowa. Najpierw jednak podróżowaliśmy po Tokio, Osace, Narze czy Kioto, poznając Japonię od tej tradycyjnej, bardziej nowoczesnej oraz zupełnie normalnej, codziennej strony.
Spacerując obecnie po Tokio i Kioto w pewnym sensie nawet ciężko nie trafić na shincha. Reklamujące ją flagi i plakaty widać w wielu miejscach, nie tylko w specjalistycznych sklepach. Ogólnie biorąc, gdzie natrafimy na herbatę, tam z dużym prawdopodobieństwem zobaczymy też jakąś shincha (pod warunkiem, że orientujemy się przynajmniej z grubsza, czego szukamy i rozpoznamy "magiczne" znaki 新茶 ;)). Na pewno wpływ na to ma fakt, że Japończycy szczególnie lubią rzeczy sezonowe, jak owoce lub warzywa, którymi można delektować się w najlepszej dla nich porze (co oddaje japońskie słowo shun), albo inne produkty spożywcze sprzedawane wyłącznie w ściśle określonym czasie (tzw. kikan gentei). Przez cały rok pojawiają się na sklepowych półkach nowości tego typu.
Dla przykładu, nawet potencjalnie nie zainteresowani herbatą ludzie odwiedzający popularny chram sintoistyczny Meiji Jingū (gdzie w październiku uczestniczyłem w senchakai) znajdą teraz elegancko zapakowaną shincha (z Kagoshimy) w przyświątynnym sklepiku z pamiątkami.
Podobnie jest w Kioto pod buddyjską świątynią Kiyomizudera, wręcz obleganą przez turystów (skutecznie odbierających przyjemność z wizyty), których tłum ciągnie się także wzdłuż prowadzącej na miejsce stromej uliczki. Po obu jej stronach upchane są sklepiki ze wszystkim, co kojarzy się z Japonią, nie wyłączając masowej tandety oraz shincha wystawionej na zewnątrz i grzejącej się w słońcu…
Jeśli natomiast parzenie herbaty liściastej wyda się komuś zbyt uciążliwe albo gdy po prostu mamy ochotę napić się czegoś "w biegu", dostaniemy także shincha w limitowanej wersji butelkowanej, wyprodukowanej przez giganta Ito En. Osobną kwestią jest oczywiście jakość tych różnych shincha, niemniej sama powszechność "nowej herbaty" jest ewidentna i godna pozazdroszczenia.
Wycieczka Baśki, Moni i Mateusza była celowo tak zaplanowana, abyśmy dokładnie 2 maja, w japońskie święto herbaty, udali się na pokazowe zbiory shincha do Uji. Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, przyjechaliśmy z Baśką trochę spóźnieni ;) i po wyjściu z dworca kolejowego zobaczyliśmy, że Monia z Matim stoją już w długiej kolejce do autobusu dowożącego co pewien czas gości na teren imprezy.
Na autobus czekaliśmy wprawdzie dłuższą chwilę, ale mogliśmy w międzyczasie zostawić bagaże na przechowanie, zostaliśmy poczęstowani smakowitą lokalną shincha przygotowaną na zimno (a temperatura zbliżała się tego dnia do 30 °C) i sfotografowaliśmy uroczą skrzynkę na listy w formie dużego dzbana na herbatę, ustawionego w 2001 r. dla upamiętnienia 50. rocznicy przekształcenia się Uji w dzisiejsze miasto.
Jak się potem okazało, całe wydarzenie odbywało się nie w jednym, lecz w dwóch miejscach. Po dojechaniu na pierwsze z nich dostaliśmy na powitanie siatkę z plikiem ulotek objaśniających m.in., w jaki sposób prawidłowo zrywać listki z krzewów herbacianych i jakie w ogóle atrakcje przygotowano na ten dzień, oraz prezentujących kilka tras spacerowych wzdłuż plantacji, świątyń i innych historycznych miejsc w Uji i okolicach.
Jedną z atrakcji była szansa dokładnego przyjrzenia się tencha – herbacie stanowiącej materiał, z którego po zmieleniu otrzymuje się matcha (wbrew temu, co nieraz zapewne słyszeliście lub czytaliście, matcha nie powstaje z gyokuro). Tencha nie jest zwijana na kształt igiełek, ma postać płatków i jako półprodukt w zasadzie nie trafia do normalnej sprzedaży, więc rzadko można jej skosztować. "Zaparzona" dla nas na zimno (jap. mizudashi) dawała słodkie, chłodne orzeźwienie ze sporą dozą umami, jak przystało na dobrą herbatę zacienianą.
Po prawej stronie na zdjęciu poniżej (oraz w zbliżeniu na kolejnym) pokazana jest tencha w wersji wstępnie przetworzonej – aracha, zaś po lewej mamy shiage-tencha, tzn. wykończoną, z odseparowanymi łodyżkami i żyłkami, nadającą się już do zmielenia w żarnach.
Idąc krok dalej, dosłownie i w przenośni, można było przy stoliku obok samemu przekonać się, jak wygląda ręczne ucieranie listków tencha na słynny zielony proszek. Prawdziwa frajda dla małych i dużych herbaciarzy ;)
W ramach innych ciekawostek oferowano warsztaty (odpłatne) parzenia różnych gatunków herbat oraz prostej obróbki listków Camellia sinensis w domowych warunkach. Chcieliśmy załapać się na te drugie, niestety zainteresowanie było tak duże, że musielibyśmy długo czekać na swoją kolej i w końcu zrezygnowaliśmy. Zobaczyliśmy za to wystawę figurek rzeźbionych z krzewu/drzewa herbacianego i udaliśmy się wreszcie na plantację, gdzie między osłoniętymi krzewami krzątali się od rana ludzie zrywający delikatne listki.
Były to krzewy przeznaczone teoretycznie na gyokuro, stąd zacienienie przy pomocy czarnej, nylonowej siatki, rozpostartej na metalowej konstrukcji (tradycyjnie budowano ją z bambusa, trzciny i słomy, lecz dzisiaj jest to coraz rzadziej spotykane). Liście należało zbierać od dołu, wraz z szypułkami, odróżniając stare od młodych po odpowiednio ciemniejszym i jaśniejszym odcieniu. Krótki instruktaż i zabieramy się do pracy :)
Młode pędy, zakończone nierozwiniętymi pąkami, które pokrywa ledwo widoczny białawy meszek, są miękkie i bardzo przyjemne, gdy spróbuje się je zjeść choćby na surowo. Kiedy więc nasze woreczki szybko się wypełniły i przyszła pora na relaks po pracy, oddawaliśmy się błogiej konsumpcji oraz robieniu zdjęć.
Dopiero później zorientowaliśmy się, że impreza jest kontynuowana w innym miejscu, do którego też kursował darmowy autobus. Mielibyśmy czego żałować, gdybyśmy tam nie trafili, bo nie dość, że czekało na nas więcej herbacianych pól, to jeszcze własnymi rękami ugniataliśmy temomicha i zostaliśmy oprowadzeni po fabryczce przetwarzającej herbatę!
Tym razem listki były minimalnie twardsze i jeszcze jaśniejsze, ze względu na uprawę bez osłony przed promieniami słonecznymi. Tak rosną krzewy, z liści których wyprodukowana zostanie sencha, choć zrywaliśmy je akurat ponownie w cieniu siatki. Wyjątkowo rozłożono ją na ten dzień dla wygody uczestników imprezy, aby nie trzeba było nadmiernie pocić się przy wspomnianej wysokiej temperaturze.
Same rośliny wydawały się również sztywniejsze i bardziej zbite niż poprzednie, obrywaliśmy je praktycznie tylko z góry, zbyt ciężko było sięgać niżej. Ich odmiana to najpopularniejsza yabukita, jednak tuż obok rosły krzewy gokō, a dalej, w pojedynczych, małych rządkach, przeznaczone do badań kultywary okumidori, sayamakaori czy niezarejestrowane odmiany oznaczone np. jako yachaken 09 albo 12 (yachaken jest skrótem od nazwy ośrodka badań nad herbatą i warzywami).
Jeśli chodzi o temomicha, to trafiliśmy na końcowy etap jej wytwarzania, na którym wykorzystuje się element charakterystyczny wyłącznie dla techniki stosowanej w Uji – deseczkę z nacięciami, ustawianą przy brzegu podgrzewanego stołu hoiro. Ma ona pomóc nadać listkom ładniejszy, podłużny kształt i połysk, a także wydobyć z nich lepszy aromat. Fachowcom z doświadczeniem niewątpliwie pomaga, ale szczerze mówiąc, herbata, która wychodziła spod naszych rąk była jeszcze daleka od ideału ;) Tak czy inaczej nawet amatorska zabawa w temomi jest rewelacyjnym doświadczeniem i świetnie, że istnieją stowarzyszenia kultywujące tę sztukę.
Na przełomie XIX i XX w. tradycyjne metody obróbki herbaty zostały w Japonii zastąpione maszynowymi, zadanie to nie należało jednak do najłatwiejszych, ponieważ konieczne było zaprojektowanie efektywnych maszyn, które imitowałyby pracę ludzkich rąk. Jak wyglądają i funkcjonują obecnie, mogliśmy zobaczyć z bliska w małej fabryce, gdzie zostaliśmy zaznajomieni z poszczególnymi etapami powstawania sencha. Co ważne, każdy etap nowoczesnej produkcji ma swój odpowiednik w technice temomi, więc różnice między nimi dotyczą de facto precyzji i kunsztu wykonania. Doskonale widać to, gdy porównamy efekty końcowe, niemniej w obu przypadkach otrzymuje się zasadniczo ten sam gatunek herbaty.
Na zdjęciach niżej pokazane są maszyny używane do pierwszej i drugiej fazy ugniatania, na ostatnim zaś widać liście po przejściu przez dwie kolejne oraz gotową aracha (nieposortowany susz, zawierający ok. 5% wody).
Wybierając się do Uji planowaliśmy wstępnie, poza zbiorami shincha, zobaczyć również dwie świątynie – Manpukuji, będącą główną siedzibą sekty zen ōbaku, oraz Byōdōin, niezwiązaną stricte z żadną z sekt. Druga świątynia jest dla wielu osób podstawową atrakcją miasta, pierwsza odegrała za to ogromną rolę w historii sencha. Jej założyciel, mnich Ingen Ryūki (chiń. Yinyuan Longqi) przywiózł z Chin do Japonii i zaczął popularyzować w XVII w. kulturę picia herbaty liściastej. Ze szkołą ōbaku byli też później związali intelektualiści praktykujący nową drogę herbaty oraz najważniejsza postać w świecie sencha – Baisaō.
Cóż jednak poradzić, kiedy atrakcji jest tak dużo, a czasu tak niewiele. W zasadzie od początku mieliśmy małe opóźnienie, dlatego np. ominęło nas oficjalne przywitanie "osiemdziesiątej ósmej nocy", a dziewczyny przebrane w tradycyjne stroje zbieraczek (z czerwonymi "szelkami") widzieliśmy tylko jak witały gości, ale już nie jak zbierały herbatę (na szczęście są jeszcze japońskie media ;)).
Po godz. 16 musieliśmy w każdym razie wracać do Kioto, skąd Monia z Matim udali się do Tokio, z kolei ja z Baśką łapaliśmy pociąg w kierunku miasta Shimada w prefekturze Shizuoka. Tam następnego dnia odwiedziliśmy muzeum herbaty, trafiliśmy na jeszcze jeden festiwal shincha oraz na zbiory na malowniczych plantacjach gęsto pokrywających całą okolicę, z górą Fuji w tle. Naprawdę trudno wyobrazić sobie lepsze połączenie "wycieczkowej" Japonii i herbaty…
Więcej szczegółów w kolejnym wpisie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)