środa, 5 listopada 2014

Senchakai

Zdążyłem pochwalić się w pierwszym wpisie na blogu, że zostanę w Japonii przez rok, aby poznawać i badać kulturę picia herbaty, także w bardziej naukowym charakterze. Ściślej biorąc, w ramach moich badań zamierzam skupić się na rozwoju senchadō, czyli "drogi herbaty sencha". Jest to "ceremonia herbaciana" (nie przepadam specjalnie za tym określeniem), której istnienia nawet sami Japończycy przeważnie nie są obecnie świadomi, choć ok. 150-200 lat temu przewyższała popularnością "ceremonię" chanoyu, dla odmiany rozpoznawalną dziś na całym świecie.

Senchadō narodziła się w rezultacie sformalizowania w drugiej połowie XVIII w. i pierwszej połowie XIX w. eleganckiego zwyczaju picia herbaty liściastej (zamiast sproszkowanej, używanej w chanoyu), sprowadzonej do Japonii z Chin na początku epoki Edo (1603–1868). Delektowanie się sencha było jedną z modnych, wyrafinowanych rozrywek ówczesnych japońskich intelektualistów, artystów i literatów (bunjin), którzy inspirowali się stylem życia chińskich elit i starali się zaadaptować go (po raz kolejny w historii) na gruncie japońskim. Organizowali więc spotkania, na których w swobodnej atmosferze popijali herbatę, komponowali poezję czy oddawali się tworzeniu kaligrafii. Był to fundament, który wraz z określoną filozoficzno-duchową nadbudową pozwolił z czasem stworzyć "ceremonię" z sencha w roli głównej.

Najbardziej interesuje mnie właśnie ten początkowy okres kształtowania się senchadō, zanim upodobniła się pod wieloma względami do chanoyu. Jednak korzystając z pobytu tutaj, chętnie przyjrzę się bliżej także jej współczesnym obliczom i stylom (odmiennym w każdej z kilkudziesięciu rozsianych po Japonii szkół), oraz doświadczę chociaż trochę na własnej skórze, jak senchadō wygląda w praktyce.

Pierwsza okazja do tego pojawiła się zaskakująco szybko, ponieważ dzięki uprzejmości i kontaktom mojego opiekuna naukowego zostałem zaproszony na senchakai, czyli spotkanie przy sencha, które odbyło się w ubiegłą niedzielę (26.10) w Tokio, na terenie znanej sintoistycznej świątyni Meiji Jingū, poświęconej cesarzowi Meiji i cesarzowej Shōken.

Przyznam, że obawiałem się trochę "ceremonialności" całego wydarzenia, która przejawiała się choćby w konieczności wysłania oficjalnego listu z ultragrzecznym podziękowaniem za zaproszenie i potwierdzeniem uczestnictwa (pomijam już etykietę dotyczącą stroju i obowiązek założenia krawata ;)). Na szczęście nie pojechałem tam sam. Do pomocy miałem kolegę Japończyka, któremu też sprezentowano wejściówkę i mógł wybrać się razem ze mną.


Meiji Jingū otoczona jest lasem (przylegającym do parku Yoyogi), a cały kompleks zajmuje sporą przestrzeń, oddzieloną od  miejskiego zgiełku potężną bramą torii. Spotkanie herbaciane zorganizowano w ulokowanym pośród cesarskiego ogrodu pawilonie Kakuuntei. Po dotarciu na miejsce i krótkim przywitaniu zostaliśmy poinformowani, że weźmiemy udział w dwóch chaseki ("rytuałach" przygotowania herbaty).


Pierwsze chaseki odbywało się w pokoju japońskim, z matami tatami oraz wnęką tokonoma. Jedna ze ścian była otwarta na ogród, a nastrój spotkania budował dodatkowo zapach tlącego się kadzidła. We wnęce umieszczono zwój z obrazem przedstawiającym charakterystyczny górski krajobraz w chińskim stylu, pędzla Tanomury Chikudena – uznanego malarza epoki Edo i autora książek na temat sencha. W takim otoczeniu zaparzono gyokuro.

W związku z tym, że nie było to bardzo formalne spotkanie, pewne elementy rytuału skrócono, ale i tak spokojne "oczyszczanie" i ogrzewanie naczyń oraz parzenie herbaty zajęły dłuższą chwilę, którą wypełniały m.in. opowieści o historii senchadō i objaśnienia dotyczące znaczenia kaligrafii na zwoju. Na szczęście mogliśmy siedzieć dość swobodnie, nie zmuszano nas do tradycyjnego, uciążliwego siadu seiza.

Kiedy samo parzenie dobiegło wreszcie końca, w każdej czarce znalazło się dosłownie kilka mililitrów naparu (co pewnie widać dobrze na zdjęciu). Aby herbaty wystarczyło dla wszystkich zgromadzonych (nawiasem mówiąc, byłem tam jedynym nie-Japończykiem ;)), przygotowano dodatkowe porcje w sąsiednim pokoju i wniesiono w odpowiednim momencie. Podano oprócz tego japońskie słodycze (wagashi) – shoyo manjū (z nadzieniem m.in. ze słodkiej fasolki azuki), przy czym zaznaczono, że należy je zjeść dopiero po wypiciu drugiego parzenia, aby wcześniej poczuć czysty smak samego naparu.


Prawdziwa ceremonialna herbata ma to do siebie, że pochodzi od stałych, zaufanych dostawców każdej szkoły i gwarantuje absolutnie najwyższą jakość. Nie popadając w przesadę, myślę że gyokuro, którym mnie tam poczęstowano mógłbym śmiało zaliczyć do grona najlepszych herbat, jakie kiedykolwiek próbowałem. To było parę kropel naprawdę "drogocennej/jadeitowej rosy", kondensacja najlepszego umami i słodyczy, bez śladu goryczy czy cierpkości. Coś wspaniałego. Wszyscy zresztą dawali wyraz podobnym zachwytom.



Po dwukrotnej degustacji herbaty i posileniu się manjū dostaliśmy jeszcze sayu (dosłownie "biały wrzątek"), czyli czystą gotowaną wodę, która pozwala przepłukać usta i gardło oraz sprawia, że wzmaga się wrażenie słodkiego posmaku. Goście znów nie mogli wyjść z podziwu, w tym przypadku nad jakością i klarownością samej wody, która nie zostawiała żadnego wrażenia suchości na języku… Jak się okazało, zaczerpnięto ją z pobliskiej Studni Kiyomasy (Kiyomasa-ido), jednej z atrakcji na terenie Meiji Jingū. Jest ona ponoć oblegana szczególnie w ostatnich latach, przez ludzi wierzących, że jej zdjęcie w telefonie przynosi szczęście… Dobrze przynajmniej, że turystom nie wolno już pić tej wody (w razie czego studni pilnuje strażnik ;)).


W drugim chaseki, odbywającym się w oddzielnym, "zachodnim" pokoju, zaprezentowano sencha. Parzono ją przy stole, nas usadzono z kolei na krzesłach. Taka odmiana "ceremonii herbacianej" nosi nazwę ryūrei i praktykowana jest również w chanoyu. Tym razem parzenie było bodajże tylko jedno (o ile mnie pamięć nie zawodzi), co pozostawiło drobny niedosyt, za to sposób, w jaki je wykonano był iście szokujący.

Przygotowaniom do zalania liści wodą towarzyszyły, podobnie jak wcześniej, rozmowy i opowieści w dosyć zrelaksowanej atmosferze, z tym że teraz bardziej zaakcentowano chińskie odniesienia w senchadō. Począwszy od tego, że nie siedzieliśmy na matach, przez dołączenie do utensyliów przedmiotów importowanych z Chin (karamono), aż po przybliżenie w skrócie chińskiego sposobu parzenia herbaty, dało się wyczuć swoistą mieszankę japońsko-chińskiego stylu, w duchu niegdysiejszych spotkań bunjinów.



Ceramiczny czajniczek z uchwytem osadzonym z tyłu i pokryty szkliwem gohonde umieszczony został nie na płaskiej podstawce, tylko w sześciokątnym, nieszkliwionym naczyniu o dość wysokich ściankach, które ewidentnie kojarzyło się z chińską "herbacianą łódką" (cha chuan) w formie głębszego talerzyka. Do czajniczka wsypano sporo listków, a po wlaniu wody zamknięto pokrywkę tak, jak widuje się to nieraz przy eleganckim parzeniu gongfu cha, tzn. przeciągając ją delikatnie po rancie, jakby zbierając "nadmiar" wody (ewentualnej pianki nie udało mi się dostrzec :)). Potem jeszcze chwila czekania (minuta, może półtorej, ciężko powiedzieć) i… energiczne, płynne rozlewanie naparu do czarek ustawionych w jednym rzędzie, bez dłuższego zatrzymywania się nad każdą z nich. W tym aspekcie chaseki przypominało sztukę gongfu cha w jej oryginalnym stylu, wywodzącym się z Chaozhou, choć naturalnie wiele innych elementów nie pozostawiało wątpliwości, że jesteśmy w Japonii.

Nie wypadało ciągle robić zdjęć, więc niestety nie wszystko uchwyciłem. Byłem zresztą pod niemałym wrażeniem, bo takie parzenie sencha, na dodatek w sposób "ceremonialny" widziałem po raz pierwszy. Herbatę dostaliśmy znowu w małych czarkach, ale naparu było już wyraźnie więcej niż w przypadku gyokuro. Ładny, zielonkawo-żółty kolor i łagodny, "miękki" smak umami z lekko orzeźwiającą nutą, bez wyczuwalnej goryczki.

Po herbacie ponownie wagashi, tym razem kurikinton, ze słodkich ziemniaków i kasztanów, oraz czysta, przegotowana woda. Na koniec można było zrobić parę zdjęć z bliska i dopytać szczegółowo o akcesoria herbaciane – skąd pochodzą i jaki mają "rodowód". Żeby było odrobinę łatwiej się w tym odnaleźć, rozdano gościom pełną listę wykorzystanych tego dnia utensyliów, dekoracji oraz słodyczy, z ich nazwami oraz nazwiskami autorów. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że kolekcjonowanie, podziwianie oraz studiowanie historii pięknych i wartościowych przedmiotów jest jedną z rozrywek w tych kręgach ;)



Tak oto całe senchakai mieliśmy za sobą. Przy tylu przyjemnościach i niespodziankach czas płynie wyjątkowo szybko. Przez moment odpoczywamy jeszcze podziwiając ogród, rozmawiamy z sensei, która nas zaprosiła i musimy się pożegnać…


Zanim jednak opuściliśmy teren Meiji Jingū, nie omieszkaliśmy przespacerować się najpierw do wspomnianej Studni Kiyomasy, a później pod sam główny chram. Dopisało nam szczęście i trafiliśmy akurat na odbywający się tam ślub w tradycyjnym obrządku sintoistycznym.




Wrażeń wystarczyłoby zatem naprawdę na niejeden dzień, a jeszcze tego samego popołudnia zdążyliśmy pokręcić się po kolorowych, zatłoczonych ulicach Harajuku (znajduje się tuż obok Meiji Jingū) i spotkaliśmy się z Sayamą, który zaprowadził nas w kolejne herbaciane zakątki Tokio! Wybaczcie, ale nie dam rady wszystkiego opisać, może przy innej okazji ;)

Wspomnę jedynie, że degustowaliśmy:
- japońską wersję Dongfang Meiren (Baihao Oolong, po japońsku Tōhō Bijin) – zdecydowanie udany, pięknie owocowy eksperyment;


- gyokuro z kultywaru okumidori, z miasteczka Wazuka w prefekturze Kioto – porządne, lecz nie tak dobre jak to zaserwowane w pawilonie Kakuuntei;



- sencha z kultywaru yamakai, produkowaną w Shizuoce – chyba mój faworyt, można ją było wręcz pomylić z gyokuro;



- kamairicha z Ino w prefekturze Kōchi (na wyspie Sikoku), powstałą z odmiany zairai (tzn. występującej lokalnie, nie zarejestrowanej jako kultywar) – mocno podgrzana w kama, więc bardzo aromatyczna, ale jak dla mnie zbytnio ściągała język.



Malutkie czajniczki kyūsu plus gaiwan, różne sposoby parzenia tych samych liści, możliwość dokładnego poznania charakteru poszczególnych herbat i wreszcie obserwowanie, jak potrafi zmienić się smak naparu w zależności od czarki, z jakiej go pijemy. Słowem, jeszcze jedna porcja świetnych, pouczających doświadczeń.



Zupełnie ostatnim przystankiem naszych wędrówek po mieście były okolice stacji Shibuya, gdzie można znaleźć chińską herbaciarnię, zaopatrzoną m.in. w kilka rodzajów oryginalnego Dongfang Meiren czy Bai Jiguan, albo… spróbować uwiecznić na zdjęciu słynne skrzyżowanie, przez które przelewa się regularnie morze ludzi we wszystkich kierunkach :)


8 komentarzy:

  1. Cenne sprawozdanie z Senchakai. Mam nadzieje ze przedstawisz untesylia uzywane podczas Sencha-do. Tak trzymac. pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki :) Na przedstawienie utensyliów na pewno znajdzie się tu miejsce. Teraz nie chciałem wrzucać wszystkiego do jednego posta, bo i tak zrobił się chyba za długi...

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie osobiste doświadczenia są bezcenne. Z przyjemnością przeczytałam cały post (zdecydowanie nie za długi).
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mam dużo szczęścia, że mogę wreszcie naocznie przekonać się, jak wyglądają te różne fajne rzeczy, do których dostęp w Polsce był z oczywistych względów ograniczony. A przede mną jeszcze tyle do zobaczenia! Chcę się tym choć trochę podzielić z innymi poprzez blog, jakoś streścić tutaj to, do czego udało mi się dotrzeć. Oby wszyscy zapaleni herbaciarze mieli przynajmniej raz taką możliwość, żeby odwiedzić Japonię albo inny z krajów, gdzie powstaje herbata i przyjrzeć się jej z bardzo bliska :)
      Również pozdrawiam.

      Usuń
  4. Hej Dawid :)
    Zaciekawiła mnie jedna sprawa nie związana bezpośrednio herbatą, a z samym senchakai. Pisałeś, że udało Ci się brać w nim udział dzięki kontaktom opiekuna naukowego. Zastanawiam się, czy potencjalnie każdy mógłby zostać zaproszony na takie spotkanie, czy to raczej coś ekskluzywnego dla zamkniętej grupy osób? Swoją drogą, to musiało być wspaniałe doświadczenie!
    Zaintrygowały mnie też "kieliszki"widoczne na zdjęciu. Widzę, że do herbaty na zimno :)

    Co do Twojego pytania (które dostrzegłam dopiero teraz), to niestety dość monotonnie nam życie płynie, bo pracujemy cały czas (w weekendy zazwyczaj też). Nie zdążyliśmy jeszcze niczego zwiedzić poza kawałkiem Manchesteru. Oczywiście mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, ale teraz nie możemy sobie pozwolić na branie wolnego w pracy. Sklepów z herbatą tu nie ma. Istna herbaciana pustynia. Chińska dzielnica Manchesteru również zawiodła (mają w sklepach ten sam szit co wszędzie, aczkolwiek trzeba przyznać, że sencha z YamamotoYama mnie rozbawiła). Także jadę tu na oparach herbaty przywiezionej z Polski i rooibosie :D. Chociaż ostatnio z praktycznych względów pije dużo więcej kawy (wstawanie codziennie o 5:00 wymaga dużych ilości kofeiny, a yerby też tu brak!!! X__x).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Aga,
      przepraszam, że dopiero teraz odpisuję, ale na pewien czas odłożyłem blogowe sprawy zupełnie na bok, co w skrócie opisałem w nowym poście ;) Po części jest tam też odpowiedź na Twoje pytanie odnośnie "ekskluzywności" takiej imprezy. Tutaj dużo rzeczy odbywa się w zamkniętych kręgach. Może nie jest tak, że dostęp dla ludzi z zewnątrz jest zupełnie zamknięty, bo często można po prostu kupić bilet wstępu, ale wydaje mi się, że nowe, obce osoby mogą mieć spory problem z wejściem do grupy bez znajomości z kimś, kto już do niej jakoś należy. Te kontakty są bardzo ważne. Jeszcze inną kwestią jest bariera językowa dla obcokrajowców. Nie wiem, czy na jakimkolwiek dotychczasowym spotkaniu przy herbacie widziałem tutaj kogokolwiek, kto nie byłby Japończykiem albo nie mówiłby perfekcyjnie po japońsku (pomijając oczywiście mnie ;)). To po prostu jest kultura herbaty na innym, zdecydowanie nieturystycznym poziomie, co jednak też nie znaczy, że powinno się ją idealizować, bo swoje "wady" ma.

      Dla obcokrajowców organizowane są pokazowe ceremonie chanoyu, nawet z objaśnieniami po angielsku, i nie wątpię, że potrafią być piękne, tylko tam akurat niekoniecznie chodzi o samą herbatę, prawda? Senchadō jest obecnie niszowa, nie jest łatwo się z nią zetknąć, ale da się znaleźć senchakai otwarte dla wszystkich (za opłatą), pod warunkiem, że wiemy, gdzie i kiedy coś się odbywa. W przypadku mojego pierwszego spotkania odbyło się to jednak zupełnie inaczej - drogą polecenia, zaproszenia i wymiany korespondencji.

      Kieliszki faktycznie posłużyły do degustacji na zimno. To było w ramach bodajże trzeciego parzenia, wcześniejsze były na ciepło, w niewielkich porcjach, a na koniec herbaty zostały zaparzone w większej ilości gorącej wody i przelane do szkła, żeby móc spróbować naparu z różnych czarek.

      Współczuję tej "herbacianej pustyni", ale taki już paradoks Anglii, że ciężko tam o fajną herbatę na miejscu, poza internetem i dostawą pocztą. W Londynie udało nam się znaleźć chyba tylko trzy herbaciarnie na poziomie, chociaż zajęło to dłuższą chwilę, więc wierzę, że w Manchesterze może w ogóle nie być ani jednej :/

      Pamiętam dobrze, że początek pracy w UK jest trudny, jednak po paru miesiącach, jak będziecie mieli więcej swobody, także tej finansowej, to już nie powinno być tak źle :) Trzymajcie się!

      Usuń
  5. Czy mógłbyś rozwinąć temat zmiany smaku naparu w zależności od czarki? Zaintrygowało mnie to :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Materiał, z którego wykonana została czarka oraz jej kształt potrafią sprawić, że dokładnie ten sam napar będzie miał dla nas nieco inny smak i aromat. To kwestia niuansów, ale herbata może nam się wydać bardziej delikatna lub, z drugiej strony, cięższa i bardziej cierpka, w zależności od tego, czy sięgniemy po szkło, cienką porcelanę, grubszą ceramikę albo w ogóle po nieszkliwione naczynie.

      Polecam zaparzenie jakościowej herbaty, przelanie jej do najbardziej neutralnego materiału, jakim jest szkło (np. do szklanego chahaia), a następnie do kilku różnych rodzajów czarek/kubków i porównanie na spokojnie, czy na pewno w każdym przypadku wrażenia smakowe są identyczne. W takiej degustacji te subtelności powinny stać się bardziej wyraźne.

      Nie tylko materiał, ale także kształt i rozmiar z pozoru podobnych, np. standardowych, szkliwionych czarek potrafią wpłynąć na przyjemność z picia. Wydaje mi się, że najłatwiej zauważyć to na przykładzie oolongów - tego, jak mocno uwalniają się ich aromaty i jak długo pozostają po wypiciu w czarkach o odmiennym wyprofilowaniu.

      Warto też pamiętać, że nie ma jednej, idealnej czarki do wszystkich herbat, bo różnią się charakterem i co innego chcielibyśmy w każdej z nich podkreślić lub stonować, poza tym nasze preferencje smakowe mogą być różnorodne. Najlepiej samemu zrobić testy i wybrać dla ulubionych herbat naczynia, z których będą nam najbardziej smakować. Ewentualnie zmieniać je później w zależności od nastroju ;)

      Usuń