niedziela, 30 listopada 2014

Chińsko-japońskie, jesienne klimaty

Natłok prozaicznych obowiązków (głównie mało ciekawej, ale załóżmy, że przydatnej nauki), bezskuteczne próby przyzwyczajenia się do 15-stopniowych różnic temperatur między dniem i nocą (przy niedziałającym ogrzewaniu) czy nie dające mi spokoju przeziębienie sprawiły, że nie miałem specjalnie czasu ani ochoty, aby napisać coś nowego. Od tygodnia jednak działa wreszcie kaloryfer w moim pokoju (tylko dlaczego grzeje w różnych godzinach?), na uczelni miałem chwilę wolnego, a zaległości w pisaniu ciężko odkładać na później w nieskończoność, podzielę się więc kilkoma spostrzeżeniami i wrażeniami.

Zajęcia z japońskiego dla studentów z zagranicy, które mnie tak ostatnio irytują, podzielone są na przedmioty typu gramatyka, pisanie, mówienie etc. i dodatkowo na różne poziomy zaawansowania. Po wstępnym przydzieleniu do odpowiedniego poziomu, zajęcia te można już dobrać w dużym stopniu indywidualnie, w zależności od potrzeb danej osoby oraz wymagań programu, w ramach którego przebywa się w Japonii. Do czego zmierzam? Otóż grupy są wprawdzie zróżnicowane i międzynarodowe, lecz tym, co rzuca się w oczy jest wyraźna przewaga studentów z Chin (przynajmniej na tych wyższych poziomach), do tego stopnia, że np. na moich zajęciach z czytania jestem jedynym nie-Chińczykiem w grupie, więc kiedy dyskutujemy nad jakimś problemem poruszonym w tekście i mamy odnieść się do sytuacji w krajach, z których pochodzimy, obraz świata musi zostać siłą rzeczy sprowadzony do dwóch wymiarów – polskiego i chińskiego ;)

Obecność Chińczyków w Japonii i ich wpływ na tutejszą kulturę to temat rzeka, dość wspomnieć, że przy całej oryginalności japońskiej herbaty, jej rozwój nie byłby w ogóle możliwy, gdyby nie została sprowadzona z kontynentu. Co więcej, nie odbyło się to raz, lecz aż trzykrotnie – najpierw zaimportowano tangowską herbatę prasowaną w ciastka i gotowaną w kociołku, potem songowską sproszkowaną herbatę ubijaną chasenem, a wreszcie upowszechnioną za panowania dynastii Ming herbatę liściastą, parzoną w czajniczku.

Oryginalnie chińską herbatę oraz wyraźne pozostałości jej kultury da się zauważyć w Japonii również współcześnie, na różnych poziomach. Popularnością cieszą się tu np. oolongi, niestety głównie w ujednoliconej formie – ciemnej ūroncha, sprzedawanej praktycznie wszędzie w butelkach lub kartonach (jak soki). W supermarkecie dostaniemy ponadto pospolitego Pu’era, a w jakimś lepszym nawet tajwańskiego Dongdinga (w pełnowartościowej wersji liściastej tudzież ekspresowej). Chińskie elementy są również ewidentne w wyrafinowanej sztuce senchadō, o czym wspominałem w poprzednim wpisie.

Jest jeszcze poziom pasjonatów i koneserów chińskiej lub tajwańskiej herbaty przygotowywanej i pitej w sposób imitujący zwyczaje spotykane w miejscach, w których powstaje. Wiąże się to oczywiście z zakupami w specjalistycznych sklepach czy wykorzystywaniem chińskich utensyliów (np. czajniczków z Yixing) i ma generalnie podobny charakter do zainteresowania, jakie przejawiają bardziej zapaleni herbaciarze w Polsce i w innych krajach na świecie. Z tą jednak różnicą, że bliskość Chin, możliwość tańszego podróżowania tamże oraz długotrwała chińsko-japońska wymiana kulturowo-ekonomiczna znacznie ułatwiają realizowanie takiej herbacianej pasji.

Nie bez znaczenia jest też fakt, na ile finansowo może pozwolić sobie Japończyk, a na ile przeciętny Polak lub Chińczyk. W Chinach rośnie wprawdzie liczba nowobogackich, którzy podobno wydają grube pieniądze na herbatę, nawet jeśli się na niej nie znają, ale zupełnie inaczej wygląda sytuacja zwykłych obywateli. Krótko mówiąc, Japończyków w większym stopniu stać na to, żeby dać się wciągnąć w świat koneserskiej herbaty. Podobne opinie słyszałem przy okazji spotkania poświęconego właśnie chińskiej herbacie, które odbyło się jeszcze na początku listopada, w parku Takanawa w Tokio.

Impreza była płatna, jak większość tego typu wydarzeń w Japonii. Realne koszty podążania taką czy inną "drogą herbaty" w tym kraju to w ogóle temat na osobną dyskusję, i nie chodzi mi akurat o to, że porządnej jakości herbata bądź ceramika musi mieć swoją cenę, co jest w zasadzie oczywiste, lecz o fakt, że za sam udział w mniej lub bardziej formalnym spotkaniu herbacianym, a tym bardziej w ćwiczeniach trzeba nieraz słono zapłacić. Mnie może to zaskakiwać, ale Japończycy wydają się przyzwyczajeni do takiego stanu rzeczy. Zresztą z reguły wśród gości owych spotkań przeważają osoby, które czasy studenckie czy pierwsze lata pracy mają już dawno za sobą, a zatrudnione są naturalnie w japońskich firmach i wypłatę też dostają w jenach…

Szczęśliwie, nie jestem tu zdany wyłącznie na samego siebie, lecz parę osób pomaga mi w herbacianych i innych sprawach. Przy okazji wizyty w Takanawa nie dość, że miałem szansę poznać kilku miejscowych znawców i entuzjastów chińskiej herbaty (a właściwie entuzjastek, bo to panie dominowały w tym towarzystwie :)), to jeszcze dostałem w prezencie bilet na owo "chakai pod gołym niebem" (重ねてありがとうね). Uprawniał on do wyboru w przeciągu ok. 2 godzin trzech spośród dziesięciu przygotowanych chaseki, gdzie parzono przede wszystkim chińskie oraz tajwańskie oolongi, hongcha i heicha, ale znalazło się też miejsce dla japońskiej "czarnej" herbaty (jap. kōcha = chiń. hongcha).


Przy zakupie biletu każdy otrzymywał białą, porcelanową, pamiątkową czarkę, z którą miał przemieszczać się kolejno z jednego chaseki do drugiego. Impreza odbywała się na niewielkiej przestrzeni wydzielonej na skraju parku, podczas gdy dookoła zwyczajnie przechadzali się ludzie i bawiły się dzieci, jakby zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Sceneria była bardzo udana, bo wprawdzie było jeszcze dosyć ciepło, ale z drzew, pod którymi rozłożone były koce, gdzie odbywały się degustacje, zaczęły już opadać liście, tworząc znakomity klimat bliskości z naturą. A to wszystko właściwie w centrum Tokio.

Dzięki zasadzie regularnej zmiany miejsc udało nam się załapać z Sayamą na wszystkie herbaty, na które miałem ochotę po wcześniejszym zapoznaniu się z harmonogramem. Zaczęliśmy od podprażonego, tajwańskiego Shanlinxi, który pomimo wciąż zielonkawego koloru zrolowanych listków, dawał już pomarańczowożółty napar o słodkawo-owocowym smaku i równie przyjemnym, "ciepłym" aromacie, który najpierw kusząco unosił się znad czajniczka, a potem na długo pozostawał w czarce. Parzeń nie było przesadnie dużo, może pięć lub sześć.




Potem chwila przerwy i rozsiadamy się na następnym kocu, przy którym czekała na nas żółta herbata – Mengding Huangya. Na jej przykładzie bodaj najlepiej dało się zrozumieć, dlaczego warto korzystać ze sposobności i uczestniczyć w takich spotkaniach, nawet jeśli wiąże się to z pewnymi kosztami. Mianowicie herbata była po pierwsze oryginalna, po drugie naprawdę porządnej jakości, wreszcie parzyła ją osoba, która podróżuje do Chin i spędziła tam trochę czasu, co w efekcie pozwoliło nam skosztować swoistego rarytasu podanego w profesjonalny sposób. Parzenie odbywało się w gaiwanie, a listki zalewane były raz wrzącą wodą, dla wyciągnięcia maksimum aromatu, raz przestudzoną, dla uzyskania łagodniejszego smaku. Zalań było ponownie ok. pięciu, więc sporo jak na taką herbatę, a w smaku i zapachu dało się wyraźnie wyczuć szparagowo-brokułowe nuty, które są jak dla mnie znakiem rozpoznawczym słynnej Junshan Yinzhen w dobrym wydaniu. Całość była złożona i dobrze zbalansowana, czego raczej nie można powiedzieć o "polsko-czeskim" Mengding Huangya... Czuć i widać było również, że to jednak nie jest zielona, tylko prawdziwa żółta herbata, tzn. poddana delikatnemu procesowi żółknięcia, nazywanemu menhuang albo mendui.




Przy smakowitym naparze i wesołych rozmowach – m.in. o tym, że chińskie kuai, kuai ("szybciej, szybciej") można łatwo pomylić z japońskim kowai, kowai ("straszne"/"boję się") – czas płynął jak zwykle szybko i przenieśliśmy się na nasze ostanie chaseki, z Żelazną Bodhisattwą Miłosierdzia, czyli Tieguanyin (jap. Tekkannon) z Anxi w roli głównej. Dla porównania piliśmy ją w dwóch wersjach – qingxiang (co oznacza dosłownie "czysty aromat"), czyli bardziej współczesnej, lekko utlenianej, oraz tradycyjnej, trochę mocniej oksydowanej i prażonej (umiarkowanie). Pierwsza pochodziła z tegorocznych jesiennych zbiorów, uznawanych za najlepsze dla Tieguanyin (choć już niekoniecznie dla innych jasnych oolongów, o czym nieraz się zapomina!), a odznaczała się zarówno klasą, "czystością",  jak i wyjątkową świeżością. Nie pamiętam, kiedy została zebrana druga herbata, ale tak czy inaczej "prześcignęła" moim zdaniem wszystkie inne tego dnia. Miałem okazję pić prażone Tieguanyin z Anxi oraz z Muzha, które urzekały smakami karmelu, orzechów czy pieczonych jabłek, lecz tym razem zamiast jabłkowych pojawiły się nuty morelowo-brzoskwiniowe, łudząco przypominające klasycznego Fenghuang Danconga. Z tą różnicą, że ta Tieguanyin nie miała w sobie silnej mineralności i od początku była bardziej słodka niż słodko-gorzka. Idealnie pasowała do aury jesiennego, ale wciąż ciepłego popołudnia i zamknęła całe chakai w nader przyjemny sposób.







Japońscy entuzjaści chińskiej herbaty promują kulturę jej picia i upowszechniają wiedzę na jej temat nie tylko poprzez organizowanie podobnych spotkań, ale także wydawanie herbacianych gazetek (którym zdecydowanie bliżej do hobbystycznych "zinów" niż kolorowych czasopism) bądź też prowadzenie specjalistycznych kursów, których ukończenie pozwala zdobyć certyfikat "doradcy" albo "instruktora" (w jednej z trzech rang) chińskiej herbaty. Za naukę i egzamin trzeba, rzecz jasna, niemało zapłacić.


Akurat wczoraj stowarzyszenie przyznające takie uprawnienia zorganizowało kolejną z serii imprez, gdzie instruktorzy prezentują przegląd rozmaitych gatunków herbat w tajwańsko-chińskiej odsłonie, postanowiłem więc udać się również tam za namową Sayamy. Niestety przyjechaliśmy odrobinę za późno, m.in. dlatego że wcześniej odwiedziliśmy "Wiekie tokijskie senchakai", na które zjechały się szkoły z całego kraju (wbrew dużym oczekiwaniom, efekt był średnio satysfakcjonujący i daruję sobie relację).

Zabrakło dla nas miejsc w środku, za to niejako na pocieszenie zaparzono nam w prowizorycznej recepcji rewelacyjnego oolonga z północnego Tajwanu, który powstał z krzewów rosnących dziko, bez nawożenia itp., w miejscu porzuconej niegdyś uprawy, nazwano go zatem Yuansheng ("występujący naturalnie"/"pierwotny"). Słodycz miodu, wzbogacona o trudne do określenia w pierwszej chwili egzotyczne akcenty oraz niesamowita energia poświadczająca "dzikość" tej herbaty, krótko mówiąc – coś niezwykłego… Na stoliku obok leżała ostania 30g torebka przeznaczona na sprzedaż i chociaż nie była tania, nie mogłem jej sobie odmówić ;)



Najważniejsza część spotkania nas ominęła, ale załapaliśmy się na "pokaz sztuki herbaty" (jap. chagei, chiń. chayi), czyli artystycznej gongfu cha. Nie trwał długo, można by nawet pomyśleć, że celowo go skrócono, ale był bez wątpienia profesjonalny i elegancki. Płynność ruchów dziewczyny parzącej herbatę świetnie komponowała się z dźwiękami nastrojowej muzyki. Dodatkowym dużym plusem była świadomość, że wcześniej przez kilka godzin przelano przy poszczególnych stolikach w środku niejedno morze herbaty i to jej degustacja stanowiła clou programu, zaś sam pokaz był po prostu piękną "kropką nad i".


Odwiedzając różne imprezy herbaciane, zaczyna się zauważać, że stale pojawiają się na nich osoby, które znają się wzajemnie i są bliżej związane z herbatą z takich czy innych względów. Kręgi herbaciane zazębiają się też z kręgami ceramicznymi czy kaligraficznymi (nie wspominając o biznesowych), w związku z czym chakai stwarzają okazję do poznania cenionych i ogromnie utalentowanych osób, dodatkowo na płaszczyźnie pozwalającej nawiązać relacje, o które ciężko byłoby w "normalnych", codziennych warunkach. Bez odpowiednich znajomości miejscowy światek herbaciano-artystyczny pozostaje w pewnym sensie zamknięty dla osób z zewnątrz, a tym bardziej dla turystów.

Na wczorajszej imprezie spotkałem np. dwie osoby, z którymi widziałem się parę tygodni temu na chińskim chakai (jedna z nich parzyła wówczas Tieguanyin). Z kolei pod koniec dnia tak się złożyło, że wylądowałem na zajęciach u koreańskiej mistrzyni kaligrafii i ku mojemu zaskoczeniu była tam też osoba, którą poznałem tydzień temu, razem właśnie z sensei od kaligrafii oraz z sensei od ceramiki (Japonką specjalizującą się m.in. w tworzeniu naczyń w stylu kohiki, zapoczątkowanym skądinąd w Korei), a wszyscy uczestniczyliśmy wtedy (tzn. w ubiegłą niedzielę) w uroczystym chakai, które miało szczególną, bardziej osobistą wymowę.

Gospodarzem owego spotkania herbacianego był bowiem Sayama, który – o czym pozwalam sobie poinformować wbrew woli zainteresowanego – uzyskał tytuł nauczyciela w szkole sadō Miyabi-ryū. Od teraz można więc oficjalnie nazywać Go senseiem :) Ponieważ okazja była specjalna, w "ceremonii" użyte zostały m.in. czarka matchawan autorstwa wspomnianej mistrzyni ceramiki oraz łyżeczka chashaku, która liczy sobie już, bagatela, ok. 350 lat!





Na koniec wrzucam jeszcze kilka sezonowych zdjęć "upolowanych" przeze mnie w okolicy momiji – liści japońskich klonów, których głęboka czerwień jest tak charakterystyczna dla krajobrazu tutejszej jesieni, jak kwitnienie sakury dla pory wiosennej.




1 komentarz:

  1. Bardzo fajna relacja:) Widać, że dzieje się tam dużo. To dobrze. Fajnie też, że to opisujesz, bo jak wspomniałeś, turystom ciężko by było się "wbić". Życzę zdrowia i oby jak najwięcej wpisów:)

    OdpowiedzUsuń