poniedziałek, 27 października 2014

Ultrafiolet i mistrzowska herbata

Od poprzedniego wpisu upłynęły dwa tygodnie, więc najwyższa pora zasilić blog jakąś nową treścią, zwłaszcza że dzieje się naprawdę dużo. Obfitość herbacianych atrakcji i inne obowiązki, już mniej przyjemne, są zresztą powodem, dla którego piszę z pewnym poślizgiem.

Planowałem wcześniej napisać o bardzo tutaj popularnych herbatach butelkowanych (to taka zdrowsza alternatywa dla napojów gazowanych), ale są ważniejsze rzeczy, nie cierpiące zwłoki ;) Otóż w zeszły weekend udało mi się po kilku latach spotkać ponownie z Sayamą (R.T.), którego rodzimym herbaciarzom nie trzeba przedstawiać, bo zdecydowana większość z nas zetknęła się albo z długo wyczekiwaną, pierwszą w Polsce profesjonalną książką o herbacie, jego autorstwa, albo z tym, co Sayama pisze w Internecie – na blogach i forach. Okazją do spotkania była wycieczka do miasta Iruma, aby osobiście poznać pana Yoshiakiego Hirumę, mistrza herbacianego w pełnym tego słowa znaczeniu, "artystę" tworzącego dzieła herbacianej sztuki. Pan Hiruma był nie tylko wielokrotnie nagradzany za wytwarzaną własnoręcznie najwyższej klasy herbatę temomicha, ale też stale eksperymentuje z nowymi odmianami krzewu herbacianego i późniejszą obróbką liści, czego rezultatem są rarytasy, odbiegające od standardowego wyobrażenia o japońskiej herbacie. W Polsce nazwisko pana Hirumy także nie brzmi zupełnie obco, ponieważ parę osób miało kiedyś możliwość posmakować jego "rękodzieła".

Na pouczającą wycieczkę wybraliśmy się z Sayamą oraz polsko-hiszpańską parą nowożeńców :) Umówiliśmy się najpierw w Tokio, a stamtąd już razem ruszyliśmy w kierunku prefektury Saitama. Im bliżej byliśmy miasta Iruma, tym częściej przez okna pociągu dało się wypatrzyć uprawianą w okolicy herbatę. Do dziś jest ona znana w Japonii pod swoistym "brandem" Sayamacha, choć nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że miasto Sayama, od którego wzięła się nazwa regionalnej herbaty, straciło palmę pierwszeństwa w regionie na rzecz Irumy.

Wysiadając na dworcu w Irumie, szybko odczujemy różnicę między tamtejszym spokojem, a pędem i tłokiem dominującym w Tokio. Jadąc bądź spacerując ulicami tego znacznie mniejszego miasta można po pierwsze odnieść wrażenie, że jest się niemal na japońskiej wsi, po drugie praktycznie co chwilę trafia się na banery dumnie głoszące, że tu właśnie powstaje słynna Sayamacha. Kiedy obok typowego baneru wypatrzymy też informacje o "herbacie numer 1 w Japonii" czy o złotych medalach zdobytych przez jej twórcę, nie będziemy już mieli wątpliwości, że trafiliśmy do sklepu/pracowni mistrza Hirumy.


Niewielkich rozmiarów sklep wypełniony jest rozmaitymi odznaczeniami, nietuzinkowymi herbatami oraz odpowiednimi do ich klasy akcesoriami. Dzięki znajomości Sayamy z panem Hirumą nasza wizyta miała od początku nieco inny niż zwykły, wyłącznie zakupowy, charakter. W sumie spędziliśmy ze sobą ponad pół dnia, porównując smaki wybranych herbat, dyskutując długo o różnych kwestiach związanych z uprawą, przetwarzaniem czy parzeniem, zwiedzając plantację pana Hirumy, na koniec zaś podziwiając panoramę okolicy oraz Tokio z miejscowego tarasu widokowego, do którego wspinaliśmy się stromą, na wpół leśną ścieżką.



Yoshiaki Hiruma jest uznanym mistrzem temomicha, czyli ekskluzywnej "ręcznie ugniatanej herbaty", której wytworzenie wymaga odpowiednich umiejętności, lat doświadczenia i wreszcie kilku godzin żmudnej, precyzyjnej pracy przy specjalnym, podgrzewanym stole, nazywanym hoiro. W efekcie powstaje raptem kilkaset gramów japońskiej herbaty w najlepszym jakościowo i najładniejszym wydaniu, uformowanej na kształt długich, równych igieł. Na terenie Japonii działają stowarzyszenia herbacianych ekspertów kultywujące tradycję takiej obróbki, organizowane są również pokazy i ogólnokrajowe konkursy temomicha. W tych ostatnich herbata autorstwa pana Hirumy zajmuje rokrocznie czołowe miejsca, co potwierdzają zdobyte medale. Jako prawdziwie luksusowy produkt, sprzedawana jest później w małych złotych torebkach, mieszczących zaledwie ok. 3g liści i przechowywanych w temperaturze −60 °C. Jak tłumaczył Hiruma-sensei, gdyby miał sprzedawać ją w standardowych 50g lub 100g opakowaniach, spróbowałoby jej jedynie kilka osób, bo zwyczajnie nie wystarczyłoby dla innych chętnych, a nie o to w tym wszystkim chodzi. Niemniej cena, jaką trzeba zapłacić za przyjemność napicia się najlepszych konkursowych herbat, potrafi zwalić z nóg.


Absolutnie topowa temomicha, uznana za "numer 1" w danym roku i nagrodzona przez Ministerstwo Rolnictwa, Leśnictwa i Rybołówstwa Japonii, kosztuje, bagatela, 5400 jenów, czyli ok. 165zł za 3g (sic!). Na szczęście dostępne są też takie, które zajęły dalsze miejsca i kosztują odpowiednio mniej. Oprócz własnoręcznie obrabianej herbaty, pan Hiruma sprzedaje także temomicha przetworzoną przez jego kolegów, głównie z prefektury Saitama. O ile dobrze pamiętam, degustowaliśmy na miejscu temomi autorstwa pana Nagamine.


Hiruma-sensei zaparzył dla nas herbatę w shiboridashi z ceramiki Tokoname, zalewając piękne igiełki bardzo małą ilością wody, więc w czarkach otrzymaliśmy maleńką porcję skoncentrowanego naparu. Pomimo tego, że nie była to zwycięska temomicha, zachwycała esencjonalnością i mocą umami, wpadającego niemalże w słony smak i długo rozchodzącego się po podniebieniu. Osoby nieprzyzwyczajone do takiego smaku mogą być w szoku, ale dla miłośników japońskiej herbaty jest to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie :)



Następnie wypiliśmy bardziej "zwyczajną" sencha z kultywaru yumewakaba, wyhodowanego w Saitamie. Ta i inne nie-temomi zamiast w zamrażarce trzymane są w chłodziarce, gdzie utrzymywana jest optymalna temperatura +15 °C. Dla porównania dostaliśmy herbatę w dwóch wersjach – fukamushi (poddanej dłuższemu działaniu pary) i asamushi (krótko parowanej). Ta druga była trzymana na parze ok. 40 sekund, co dla niektórych klasyfikowałoby ją pewnie jako futsūmushi (inaczej chūmushi) sencha, zresztą nieraz te dwie podgrupy traktowane są jako jedna, ale pan Hiruma uważa, że parowanie futsūmushi powinno być nieco dłuższe. Przy okazji mała ciekawostka – temomicha jest na tyle odrębnym gatunkiem, że nawet parowana jest zupełnie niestandardowo, bo przez zaledwie 10-12 sekund! Jest to jednak zrozumiałe, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jako herbata konkursowa musi prezentować się rewelacyjnie również pod względem wizualnym, a przecież im dłuższe blanszowanie, tym listki łatwiej się rozpadają i powstaje ostatecznie drobniejszy susz. Tak więc np. fukamushi temomicha brzmiałoby trochę jak oksymoron.

Yumewakaba w wersji fukamushi miała w sobie dużo słodyczy i była dobrze zbalansowana, nie przeszkadzały w niej żadne zbyt agresywne nuty. Z kolei asamushi była delikatna, klarowna i dało się w niej wyczuć więcej umami pomieszanego ze słodyczą. Jestem ciekaw, jakie będą opinie w Krakowie, kiedy już dotrze tam paczka m.in. z obydwiema herbatami :)


Przy tej konkretnej fukamushi trzeba jeszcze koniecznie wspomnieć o wyrazistym, przyjemnym aromacie, który pan Hiruma uzyskuje dzięki zastosowaniu opracowanej przez siebie i opatentowanej metody, polegającej na poddawaniu liści działaniu… światła UV! Herbata ultrafioletowa brzmi jak jakieś dziwne science fiction, ale cała idea polega na takim stymulowaniu tudzież "stresowaniu" liści, aby wyciągnąć z nich więcej komponentów zapachowych, nie zmieniając zasadniczo typowego procesu obróbki.

"Produktem flagowym" jeśli chodzi o wykorzystanie promieni UV i ich efekty jest nowy gatunek japońskiej herbaty, wymyślony przez mistrza Hirumę – bihakkōcha, co znaczy "herbata mikroutleniana" (można ją w sumie traktować jako specyficzny podgatunek sencha). Czerpiąc pewną inspirację z Tajwanu, Hiruma-sensei eksperymentuje z dłuższym, kontrolowanym więdnięciem liści oraz pobudzaniem ich, również przy pomocy właśnie lamp UV, do uwalniania kwiatowych zapachów, w rodzaju tych, jakie znajdziemy w tajwańskich jasnych oolongach.

W Irumie nie piliśmy akurat żadnej bihakkōcha, ale zrobiliśmy zakupy i w domu spróbowałem herbaty nazwanej "Seikakō" (dosł. "czysty kwiatowy aromat"). Po otwarciu opakowania byłem szczerze zaskoczony, bo uderzył mnie zapach niepodobny do sencha, tylko do słodyczy np. Alishana, jeśli nie Jinxuana (w "eleganckiej" wersji ;))! Smak to kolejna niespodzianka – otrzymujemy pełnię smaku japońskiej, parowanej herbaty zielonej, zmiksowaną z kremowością i gładkością lekko oksydowanych oolongów. Bardzo osobliwa, a przy tym bardzo smaczna rzecz. Mogłaby się kojarzyć z tajwańskim Baozhongiem, ale tu mamy do czynienia z czymś na zupełnie innym poziomie – poszczególne elementy z jednej strony jakby ewidentnie ze sobą kontrastują, z drugiej zaś świetnie się uzupełniają. Naprawdę nigdy wcześniej nie piłem czegoś podobnego. Niejako na deser, dodatkową atrakcję stanowią liście po wyparzeniu – na ich brzegach widać ślady minimalnej oksydacji, czego na pewno nie uświadczymy w żadnej zwykłej sencha.


Wizytę w samym sklepie pana Hirumy zwieńczyliśmy degustacją hōjicha, znowu innej niż wszystkie. Zabawne, że autor nie był do końca zadowolony ze swojego dzieła i tłumaczył, że jeszcze musi nad nim popracować. Możecie mi jednak wierzyć, że to i tak była perełka. Mówi się, że jedną z zalet hōjicha jest jej prażony aromat, rozchodzący się dookoła podczas parzenia. W tym przypadku nie dość, że zapach był mocno zintensyfikowany, choć hōjicha była z kategorii tych lżej prażonych, to jeszcze dopełniony po raz kolejny wonią kwiatów! Cóż, nic dziwnego, skoro to także bihakkōcha ;) Smak może nie był aż tak olśniewający, bardziej mieścił się w normie, niemniej ja raczej nie miałbym powodów do niezadowolenia, gdyby udało mi się wyprodukować taką herbatę :)

W tym miejscu wypada wyjaśnić pokrótce filozofię, jaką kieruje się pan Hiruma. Otóż nie dąży on, jak mogłoby się wydawać, do osiągnięcia jakiegoś idealnego smaku, nie poszukuje herbacianego Świętego Graala. Stara się po prostu eksperymentować i wkładać odpowiednio dużo wysiłku w cały proces produkcji herbaty, od dobrania odmiany krzewu, przez uprawę, zbiór, aż po niuanse związane z obórką, aby uzyskać ciekawe, nowe rezultaty, podnosić poziom i stale się rozwijać. Jak wyjaśniał, nie chce wyłącznie kurczowo trzymać się tradycji, bo to oznacza stagnację, a docelowo regres. Bardziej interesujące wydaje się poszanowanie tradycji i jednoczesne szukanie nowych ścieżek rozwoju, testowanie i twórcze przekształcanie tego, na co inni niekoniecznie zwrócili do tej pory uwagę, albo być może poświęcili jej za mało. Satysfakcję daje mu to, że spragnieni nowych wrażeń klienci doceniają ten wysiłek (do tego stopnia, że np. przyjeżdżają do niego specjalnie z zagranicy), oraz że jego eksperymenty (zbyt ekscentryczne dla niektórych miejscowych) przynoszą wyniki, z których on sam może być względnie zadowolony. Nie zamierza jednak bynajmniej spocząć na laurach.


Aby chociaż przez chwilę zobaczyć, jak wygląda uprawa herbaty, którą zostaliśmy poczęstowani, udaliśmy się na plantację pana Hirumy. W ten sposób spełniło się jeszcze jedno z moich małych herbacianych marzeń, których rzecz jasna nie dało się zrealizować będąc w Polsce. Jest już za późno na zbiory herbaty, trzeba oczywiście zaczekać do wiosny przyszłego roku na sezon, ale wciąż można podejrzeć, czym różnią się liście krzewów poszczególnych odmian, sprawdzić, jak smakują na surowo (teraz są odrobinę twarde, choć dosyć słodkie i soczyste, pewnie dałoby się z nich zrobić jakąś sałatkę ;)) czy sfotografować z bliska kwiaty Camellia sinensis.


Poza "normalnymi" krzewami odmian yumewakaba, sayama kaori bądź hokumei, obcinanymi kilka razy do roku, na plantacji jest też miejsce dla traktowanych ze szczególną troską krzewów… yabukita (najpopularniejszych w Japonii). Z nich liście zbierane są wyłącznie ręcznie i tylko na wiosnę (obecnie znajdują się na dolnej części łodygi, w postaci ledwie widocznych pączków), dodatkowo są zacieniane na ok. 8 dni przez zbiorami. Wszystko po to, aby przetworzyć je na temomicha. Chciałoby się zapytać, dlaczego najlepsza herbata powstaje z uniwersalnego i na pewno nie najciekawszego kultywaru? Dzieje się tak ze względu na wymogi konkursu, w którym obowiązują określone standardy. Bez wątpienia łatwiej jest poddać ocenie samą technikę obróbki liści, jeśli wszyscy korzystają z niemalże tego samego materiału. Poza tym da się być może w ten sposób lepiej zauważyć wpływ samej uprawy, dbania o krzewy, na końcowy produkt, natomiast większe różnice pomiędzy odmianami przetwarzanych liści prawdopodobnie zaburzały taką ocenę.




Oprócz plantacji, w mieście Iruma można odwiedzić również herbaciane muzeum ALIT. Mieliśmy wstępnie taki plan, ale zabrakło nam zwyczajnie czasu, bo poszliśmy jeszcze na pyszny obiad do pobliskiej restauracyjki "Issen", na który składały się potrawy zawierające herbatę pod różnymi postaciami (np. zielony w środku "krokiecik" ziemniaczany albo sałatka warzywna o wyjątkowo polskim smaku ;)), i przy okazji znowu trochę pogadaliśmy (m.in. o rosyjskim embargu na polskie jabłka). Muzeum zobaczyliśmy więc tylko od strony kasy biletowej i sklepiku, gdzie... znów poczęstowano nas lokalnym specjałem – herbatą Sayamacha.


Ostatnim punktem wycieczki była wspinaczka w otoczeniu drzew pod dosyć stromą górkę. Szczęśliwie do przejścia mieliśmy jedynie mały kawałek, resztę drogi pokonaliśmy samochodem. Na szczycie góry wybudowano platformę widokową "Sakurayama tenbōdai", z której rozpościera się piękny widok na okoliczne pola herbaciane, a dalej na Tokio. Pod samą platformą rosną, jak sugeruje nazwa, drzewa sakury, ale w październiku nie mogliśmy specjalnie nacieszyć się ich widokiem ;) Tak czy inaczej było bardzo przyjemnie i odprężająco, chciało się tam zostać i pożyć chociaż chwilę w tym urokliwym, herbacianym miasteczku…


Niestety musieliśmy kończyć wyprawę i wracać do Tokio (i dalej). Zanim jednak każdy pojechał w swoją stronę, Sayama pokazał nam jeszcze dwa miejsca. Pierwszym był porządny i stosunkowo niedrogi sklep z japońską herbatą, gdzie napiliśmy się bardzo fajnego gyokuro z Yame oraz wyciągniętego właściwie "spod lady" tajwańskiego Lishana. Sprzedawca nazywał go dość zabawnie Nashiyama (jap. czytanie znaków Lishan 梨山 – "Góra gruszy") i parzył po japońsku, w kyūsu! Niezależnie od parzenia, oolong był wysokiej jakości i bronił się smakiem. Sprzedawca opowiadał, że aktualnie Japończykom bardziej pasuje właśnie taka bardzo aromatyczna i łatwiejsza w piciu herbata, niż oferujące inne doznania gyokuro lub wysokogatunkowa, subtelna sencha.


Drugim miejscem w Tokio, którego nie mogliśmy przeoczyć okazał się dom towarowy, gdzie wystawione są cudne, ale obrzydliwie drogie matchawany (np. za ponad 10 tys. zł), a kawałek dalej znajduje się stoisko z czajnikami i czarkami z bogatej w tlenki żelaza glinki mumyōi, wydobywanej na wyspie Sado, w prefekturze Niigata. Zdecydowanie tańsze niż wcześniejsze matchawany, choć i tak trzeba by na nie dłuższą chwilę odkładać ;)

Dzień był wprawdzie ogromnie intensywny, lecz jak najbardziej udany. Spotkanie z mistrzem Hirumą to w pewnym sensie bezcenne doświadczenie. Z perspektywy Polski wydawał się jakimś alchemikiem, herbacianym magiem wyczarowującym niespotykane smakołyki dla wybranych. Na miejscu okazał się sympatyczną, chyba dosyć skromną osobą, która zna się doskonale na swoim fachu, i dla której herbata nie jest wyłącznie zwykłą pracą. Stwierdzenie, że wytwarza herbaciane cuda jest w zasadzie zgodne z prawdą, ale należy dodać, że jest on przy tym normalnym człowiekiem, oddanym swojej pasji i ciągle aspirującym do czegoś więcej. Tak ja go przynajmniej odebrałem.

Z powyższego nietrudno wywnioskować, że na brak atrakcji nie mogę tu dotychczas narzekać, a wczoraj znowu pojechałem do Tokio! Tym razem na moje pierwsze senchakai – spotkanie herbaciane w ramach "alternatywnej" japońskiej ceremonii herbaty, jaką jest senchadō. Po wszystkim spotkałem się z Sayamą i oczywiście na jednej herbacie się nie skończyło ;) Ale o tym w kolejnym wpisie.

PS Pan Hiruma też odnotował naszą wizytę na swoim blogu: http://blog.goo.ne.jp/gokuchanin/e/2f678bbd258480417ec14a5d7c1190e4

12 komentarzy:

  1. いつもながら興味深い話!

    Ciekawe, że krzewy przeznaczone na temomi-cha też są zakrywane przed zbiorami. No i to krótkie parowanie - czy to w ogóle wystarcza, żeby zatrzymać oksydację? Pan Hiruma tworzy też temomi bihakkōcha, czy temomi to bardziej herbata konkursowa przy której nie pozwala sobie na takie eksperymentowanie?

    Swoją drogą, świetnie, że tak się "bawi" herbatą. To daje nadzieję, że Japonia nie zostanie w tyle za Tajwanem, gdzie rok po roku wynajdują nowe kultywary.

    Najbardziej zaintrygowała mnie wspomniana przez Ciebie hōjicha. Jestem w stanie mniej więcej wyobrazić sobie wszystkie inne opisane smaki i aromaty - ta hōjicha jest trudna do zobrazowania. ;-)

    Podobno byłeś świadkiem parzenia sencha w stylu gongfu cha - rozumiem, że to w następnym wpisie, tak? :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, 10-12 sekund to wyjątkowo mało, ale wydaje mi się, że niczego nie pomyliłem i tak właśnie mówił pan Hiruma. Może to jest jeden z powodów, dla których trzyma temomicha w zamrażarce ;) Na chińskiej patelni tak krótki czas byłby z pewnością niewystarczający do dezaktywacji enzymów, jednak para w odpowiednio przygotowanym urządzeniu działa szybko i wnika głęboko w strukturę liści.

      Temomi to zdecydowanie herbata konkursowa i pokazowa, więc w tym zakresie eksperymenty chyba nie są dopuszczalne. Skoro nie można używać liści innych niż yabukita, to tym bardziej lampy UV nie wchodzą w grę, przynajmniej jak na razie ;)

      Hōjicha pachniała niesamowicie intensywnie. Po zalaniu jej wodą, oddała aromat, który naprawdę wypełniał cały sklepik. Prażenie tak mocno podkręciło kwiecistość bihakkōcha, że stała się niemal perfumowana. Do tego dochodziła słodycz karmelizacji, a że stopień prażenia był, moim zdaniem, świetnie dobrany, całość zachowała pewną lekkość, nie była przytłaczająca.

      Na niedzielnym spotkaniu sencha była parzona "ceremonialnie" w sposób, który miał dużo wspólnego z gongfu cha, zresztą otwarcie mówiono przy okazji o chińskich inspiracjach. Ale na pewno nie było to gongfu, jakie znamy i nie zabrakło japońskich elementów. Opiszę wszystko szczegółowo w najbliższym czasie :)

      Usuń
  2. Dziękujemy za relację i za rozbudzenie wyobraźni :) Bo chyba tylko to nam zostało

    OdpowiedzUsuń
  3. We wtorek najbliższy mamy zamiar się wspólnie spotkać w Czarce i pokosztować te specjały które już dotarły. Ja już jestem po bihakkōcha :) Wrażenia niesamowite, ale dopiero teraz przeczytałem Twój wpis i łatwiej mi ją zrozumieć. Tak nawiasem pisząc, eksperymentujemy teraz sami z prażeniem (Tsui Yu wyszedł nam jak świetny Dong Ding Hong Sui, aktualnie pracujemy nad przemianą TGY Sup. na styl Muzha), więc łatwiej nam jest wyobrazić sobie choć namiastkę zapachu tej Hojichy Pana Hirumy. Tak zmieniając temat, Saitama pod względem herbacianym zawsze była nastawiona na japoński rynek wewnętrzny, ze względu na klasę herbat. Po katastrofie jednak wieści stamtąd nie przychodziły miłe. Rozmawialiście coś na ten temat?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prefektura Saitama odczuła niestety boleśnie skutki katastrofy, bo bliżej stamtąd do Fukushimy niż z Shizuoki, a tym bardziej z Kagoshimy. Myślałem, żeby zapytać, jak odbiło się to wszystko na herbacie, ale później wyleciało mi z głowy i ostatecznie nie rozmawialiśmy na ten temat. W sieci jest jednak dużo raportów z regularnie przeprowadzanych badań oraz stron streszczających to, co w nich najistotniejsze. Pomimo obowiązujących aktualnie w Japonii najostrzejszych na świecie norm dotyczących promieniowania, Sayamacha generalnie już od 2012 r. pozytywnie przechodzi wszystkie testy. W tej chwili nie ma więc żadnych obaw. Inną sprawą jest to, ile kosztowało plantatorów przejście przez ten najtrudniejszy okres, kiedy herbata była jednak częściowo skażona…

      Fajnie, że udało Wam się wreszcie na dobre uruchomić prażarkę, ja przedwczoraj brałem udział w degustacji m.in. prażonych Shan Lin Xi i Tie Guan Yin. Szczegóły wkrótce na blogu ;)

      Przyjemnych zabaw z dzisiejszymi parzeniami życzę :)

      Usuń
  4. Jestem właśnie po pierwszej degustacji Bihakkocha. Rzeczywiście zadziwiające są te "nawiązania" do tajwańskich lekko utlenianych oolongów. Szczególnie zaraz po zaparzeniu liście pachniały przyjemnie kwiatowo i gdzieś w tle pojawiały się nuty egzotycznych owoców, najbardziej chyba przypominające mi mango, co zresztą wcześniej zauważyła Monia. Co do parzenia to liście postanowiłam potraktować mniej więcej tak jak senchę. Dlatego I parzenie trwało 1 min., II ok. 15 s, III ok. 40 s, a IV trochę ponad 1 min. Jak dobrze wiesz chwilowo nie mam termometru i wagi, więc parzyłam na wyczucie ;). Smak trochę ciężko mi określić, był dosyć niejednoznaczny. Napar smakował mi dobrą senchą, ale chyba niestety nie miał tej słodyczy, którą bardzo lubię w japońskiej herbacie, albo nie udało mi się jej uzyskać. W każdym razie czuć, że jest to herbata, która bez wątpienia zasługuje na uwagę. Na pewno muszę poeksperymentować jeszcze i lepiej ją poznać, bo jestem przekonana, że dziś nie udało mi się "wyciągnąć" z niej pełni smaku. Jutro w Czarce spotkamy się na herbacianej sesji, będziemy degustować i eksperymentować. Na pewno podzielimy się wrażeniami. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież mówiłem Ci, że to nie jest zwykła sencha i standardowe parzenie raczej się nie sprawdza ;) Trzeba uważać, bo łatwą ją "przeciągnąć". Najlepiej chyba użyć więcej listków i parzyć znacznie krócej, najpierw przez 20-30 s, potem mniej niż 10 s, znowu jakieś 30 s i ewentualnie dłużej przy kolejnych zalaniach. Niech Konrad zajrzy do tej większej ulotki, tam są propozycje parzeń ciekawie rozpisane. Bawcie się dobrze! :)

      Usuń
  5. Świetny wpis:) Bardzo fajnie przeczytać wyjaśnienia i w końcu coś więcej zrozumieć z tego, co próbowaliśmy i zobaczyliśmy.
    Z chęcią będę śledzić kolejne teksty.
    Pozdrowienia z Hiszpanii
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ps. Mam kilka zdjęć, które chciałabym Ci podesłać.

      Usuń
    2. Cześć! Fajnie, że się "odnalazłaś" i tu trafiłaś, bo jakoś tak wyszło, że ostatecznie nie wymieniliśmy się kontaktami i mimo że chciałem podesłać Wam link do relacji z naszej wizyty, to nie znałem adresu ;) Nie wiedziałem też, że prowadzisz herbacianego bloga, wydawało mi się, że to raczej coś o fotografii. Opisz koniecznie wrażenia z całej wycieczki :) A zdjęcia możesz podesłać na dawid.m (małpa) konto.pl Z góry dziękuję i też pozdrawiam, z zimnej już niestety Japonii (w tej chwili temperatura za oknem to zaledwie 2 stopnie!, chociaż w ciągu dnia było akurat dzisiaj 16…)

      Usuń
  6. Bardzo dobrze czyta się Twoje wpisy!

    OdpowiedzUsuń