poniedziałek, 19 stycznia 2015

Refleksje ponoworoczne i herbata z północy

Od zamieszczenia ostatniego wpisu upłynęło, wbrew moim wcześniejszym planom, nawet więcej czasu niż poprzednio i być może powinienem obiecać, jeszcze tak "noworocznie", jakąś poprawę w tym względzie, ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie dotrzymać obietnicy ;) Ograniczę się więc do banalnego stwierdzenia, że "czas pokaże".

Tak się szczęśliwie złożyło, że przy okazji świąt i Nowego Roku wróciłem na chwilę do Polski, w związku z czym nie miałem możliwości towarzyszyć Japończykom podczas pierwszej wizyty w sintoistycznej świątyni, ani spróbować np. ikry śledzia, wchodzącej w skład osechi ryōri, czyli tradycyjnych japońskich noworocznych potraw. Mogłem za to spędzić wspaniały czas z częścią najbliższych i znajomych osób, dzięki czemu udało się, przynajmniej tymczasowo, załagodzić doskwierającą mi tutaj samotność. Dziękuję Wam jeszcze raz! Pobyt w Polsce oraz konieczność ogarnięcia się po powrocie może też w jakimś sensie usprawiedliwiają moje zaległości w pisaniu ;)

Trochę więc poniewczasie, ale najpierw będzie kilka słów o tym, jak wygląda przełom grudnia i stycznia w Japonii. Współcześnie (dokładnie od 1873 r.) Nowy Rok obchodzony jest tu według zachodniego kalendarza, jednak symbolika pozostaje zgodna z chińskim zodiakiem, więc wiele rzeczy (na czele z noworocznymi kartkami) ozdabia się na rozmaite sposoby motywami kojarzącymi się ze znakiem-zwierzęciem odpowiednim dla danego roku. Teraz akurat jest to owca/koza/baran, co dość zabawnie sprawia, że np. dla osoby z Polski wszystkie te ozdoby na pierwszy rzut oka bardziej kojarzą się z Wielkanocą niż z okresem bożonarodzeniowym.


Świętowanie zaś samego Bożego Narodzenia jest w Japonii mocno skomercjalizowane i na ogół ogranicza się do jedzenia świątecznego ciasta (w zasadzie biszkoptowego tortu, dekorowanego najczęściej białym kremem oraz idealnymi truskawkami) oraz wizyty w restauracji lub w… kentakkii, tzn. KFC :) W sumie trudno się dziwić, że wygląda to inaczej niż u nas, skoro podobno mniej niż 1% Japończyków deklaruje się jako chrześcijanie. Z drugiej strony ludzie zdają się tu poświęcać sporo uwagi takim świętom w "innym wymiarze".

Ot, kolejna różnica kulturowa, chciałoby się powiedzieć. Szkoda tylko, że nie jest to rodzima japońska tradycja, lecz jakaś próba podglądania i wybiórczego przeszczepiania wzorców zachodnich, głównie amerykańskich (plus efekt skutecznego marketingu), niestety wraz z praktycznie całym sztafażem komercyjnych świąt, a więc z zakupami, Mikołajem (który dokonał tutaj osobliwej fuzji z pułkownikiem Sandersem z KFC) oraz mnóstwem krzykliwych iluminacji o nierzadko wątpliwej estetyce…


Ważniejszym wydarzeniem pozostaje jednak dla Japończyków Nowy Rok, którego obchody trwają przez pierwsze trzy dni stycznia. Jest to czas spotkań w rodzinnym gronie, wypatrywania pierwszego wschodu słońca, odwiedzania świątyń czy wspólnego jedzenia. Pomijając odmienną wymowę religijną, paradoksalnie ta właśnie celebracja ma więcej wspólnego z tym, jak my obchodzimy Boże Narodzenie. Zarazem dla nas Nowy Rok ogranicza się zwykle do świętowania Sylwestera (i odpoczynku dzień po ;)).

Jeśli zaś chodzi o japońskie noworoczne zwyczaje związane z herbatą, to w rejonie Kioto, choć nie tylko, pije się w tym czasie ōbukucha 大福茶, dosł. herbatę wielkiego szczęścia (alternatywnie jej nazwę zapisuje się również znakami 皇服茶, które można przetłumaczyć jako "herbata pita przez cesarza”"). Jest to najczęściej sencha albo genmaicha z dodatkiem umeboshi ("suszonej śliwki", czyli tak naprawdę marynowanej w soli moreli…) i musubi konbu (paska glonów związanego w węzełek), nabiera więc lekko słonego smaku. Jak sugeruje nazwa, picie takiej herbaty ma zapewniać powodzenie, a konkretnie odpędzać choroby w całym nadchodzącym roku. Dla wygody w sklepach sprzedaje się dziś gotowe zestawy tego typu, jednak dla chętnych jest też dostępna ciekawsza, tradycyjna opcja – publiczny rytuał, podczas którego częstuje się herbatą ōbukucha gości odwiedzających w Kioto świątynię Rokuhara-Mitsuji.

Rytuał ten ma wyjątkowo długą historię i, według legendy, miał zostać zapoczątkowany przez mnicha imieniem Kūya (903–972), który ofiarowaną przez siebie herbatą wyleczył wielu ludzi, w tym cesarza Murakamiego (pan. 946–967), kiedy Kioto zmagało się bezskutecznie z epidemią. Mniej barwne, za to bardziej fachowe opracowania sugerują mimo wszystko, że ōbukucha wywodzi się po prostu ze zwyczaju wspólnego picia herbaty przeznaczonej jako ofiara dla Buddy.


Wybierając się przed Nowym Rokiem do specjalistycznego sklepu bądź stoiska z herbatą można, oprócz ōbukucha, natrafić na wystawie na sencha zapakowaną w torebkę przyozdobioną jeszcze jednym motywem z owcą, ewentualnie na "limitowaną edycję" herbaty zachwalanej jako rzecz doskonała na zimę. Ta ostatnia opisywana jest albo jako kuradashicha (podobnie jak tzw. jesienna shincha), albo specjalnie dobrana kompozycja listków zebranych z różnych odmian krzewów, które w efekcie dają intensywny, aromatyczny i rozgrzewający napar, w sam raz na zimowe chłody. Cóż, taki sezonowy marketing.

Ja z kolei mniej więcej od miesiąca popijam, poza paroma innymi herbatami, bardzo przyjemną lokalną sencha. Gdybym się uparł, też mógłbym podciągnąć ją poniekąd pod "herbatę zimową", jako że pochodzi z północnej, chłodnej krainy ;) Chciałem o niej napisać jeszcze przed świętami, ale jak widać wyszło inaczej… Dobrą stroną tego faktu jest natomiast to, że w międzyczasie zdążyło spróbować jej parę osób w Polsce, mam zatem coś à la feedback i z tego, co słyszę, całkiem się spodobała :) Tym razem nie jest to produkt najwyższej jakości, specjalnie selekcjonowany czy ręcznie przetwarzany, tylko zwyczajna sencha, z najpopularniejszego kultywaru yabukita.

Co ją zatem wyróżnia i dlaczego postanowiłem poświęcić jej tu miejsce? Otóż sencha ta jest wytwarzana na północy mojej prefektury, Ibaraki, w miasteczku Daigo, a to oznacza, że pochodzi z północnych krańców upraw japońskiej herbaty przeznaczonej do ogólnej sprzedaży. Daigo słynie przede wszystkim z pięknego wodospadu Fukuroda i pobliskich gorących źródeł (kto wie, może będzie okazja wybrać się tam na jakąś wycieczkę). Zajmuje też jednak ważne miejsce na herbacianej mapie Japonii – tamtejszy obszar oraz rejon miasta Murakami w prefekturze Niigata traktowane są jako umowne punkty graniczne, powyżej których jest już za zimno, żeby dało się uprawiać herbatę na większą skalę. Owszem, znajdziemy herbatę na jeszcze bardziej wysuniętych na północ terenach, lecz będzie to raczej coś wytwarzanego na własne, domowe, ewentualnie stricte lokalne potrzeby.

Region, w którym znajduje się miasteczko Daigo nazywany jest Okukuji (przepływa tamtędy także rzeka Kuji), w związku z czym lokalna herbata również znana i sprzedawana jest jako Okukujicha. Jej historia zaczęła się ponad 400 lat temu, kiedy sadzonki herbaty zostały sprowadzone z Uji przez buddyjskiego mnicha. Ponieważ panuje tam chłodniejszy klimat (teraz, w okresie zimowym, nawet wodospad regularnie zamarza!), ze sporą amplitudą temperatur, bardziej obfitymi opadami deszczu i częstszą mgłą, pierwsze zbiory zaczynają się dopiero w drugiej połowie maja, zaś sama herbata charakteryzuje się teoretycznie, według różnych opisów, bogatym aromatem oraz naparem o wyrazistym i głębokim smaku, niepozbawionym cierpkości. Sekret jej "głębi" oraz wysokiej jakości ma tkwić właśnie w trudnych warunkach klimatycznych, które zapewniają powolny wzrost przy odpowiednim dostępie do światła słonecznego.

Okukujicha, którą aktualnie piję znalazłem w wyjątkowo pospolitym miejscu, bo nie był to profesjonalny sklepik z herbatą czy choćby lokalnymi produktami, tylko półka na dziale z herbatą w pobliskim supermarkecie :) W sieci przeczytałem m.in. o tym, że w Daigo powstaje również temomicha, na przykładzie której rzecz jasna najlepiej poznamy, co kryją w sobie listki z lokalnych krzewów, mi natomiast musi póki co wystarczyć maszynowa i w gruncie rzeczy masowa produkcja, za to w dużo bardziej przystępnej cenie.


Pierwsze pozytywne zaskoczenie pojawiło się tuż po rozcięciu opakowania i zaciągnięciu się aromatem suchych listków. Niewykluczone, że to herbata nawet nie z pierwszych, lecz z drugich zbiorów, a mimo to miała w sobie świeżość morskiej bryzy, "rustykalność", nieco kwiatowości i słodycz, która najbardziej kojarzyła mi się z… arbuzem. Po wsypaniu liści do rozgrzanego kyūsu, uwolnił się z nich aromat słodkiej trawiastości, w dobrym znaczeniu tego słowa, którą czuć później też w naparze.



Czy smak dorównuje w tym przypadku zapachowi? Moim zdaniem jak najbardziej tak! Otrzymujemy bowiem klasyczną japońską sencha, z tym wszystkim, czym powinna charakteryzować się typowa yabukita w niezłym wydaniu. Nie ma tu wprawdzie "fajerwerków", smakowego szaleństwa itp., ale napar jest fajnie zbalansowany, odpowiednio słodki, bez goryczy (albo jest ona należycie zrównoważona) i posiada pewną aksamitność. Nie doszukałem się jedynie specjalnie dużo wspomnianej wcześniej głębi czy silnego umami, herbatę zaliczyłbym raczej do tych łagodniejszych, chociaż pojawia się również ciekawa owocowa nuta.



Drugie parzenie wydobywa więcej słodyczy i trawiastości, jest soczyste, pełniejsze, aromat wydaje się także świeższy i mocniejszy. Trzecie jest z kolei lżejsze, pozbawione ciężkości, za to bardziej orzeźwiające, cytrusowe, a oprócz tego delikatnie kwiatowe. Czwarte, ostatnie jest wyraźnie słabsze, trochę "wypłukane", choć wciąż przyjemne. Można powiedzieć, że to takie słodkawe wspomnienie dobrej herbaty… Na koniec zostaje nam jeszcze równie miły posmak, który przy wcześniejszych parzeniach dawał intensywniejsze wrażenie rześkości, zdecydowanie pobudzającej do życia :) Fakt, że posmak ten nie znika zbyt szybko, dodatkowo potwierdza jakość herbaty oraz jej uprawy.





Podsumowując, jest to naprawdę więcej niż przyzwoita rzecz, zgrabnie łącząca w sobie te elementy, które tak lubimy w japońskiej herbacie. Cieszy to tym bardziej, że można ją kupić w zwykłym supermarkecie (choć akurat tę konkretną znalazłem tylko w jednym, w pozostałych widziałem Okukujicha od innego producenta, której nie piłem). Oczywiście nie brakuje tam herbat zupełnie przeciętnych czy wręcz kiepskich, ale jak widać znajdziemy pośród nich produkty wartościowe, jednocześnie atrakcyjne cenowo. Mając zatem na uwadze, że w supermarkecie siłą rzeczy nie ma co liczyć na najwyższą jakość, w japońskiej rzeczywistości można śmiało kupić jedną lub więcej takich herbat, omijając ewentualnie te z najniższej półki. Nie powinniśmy być zawiedzeni, a niewykluczone, że uda trafić się na coś wyjątkowo smacznego.

Z okazji Nowego Roku chciałbym życzyć sobie i wszystkim w Polsce, żebyśmy mieli kiedyś swobodny dostęp przynajmniej do owych "przeciętnych" herbat w naszych marketach, ale jest chyba bardziej niż pewne, że pod tym względem niestety nigdy nie staniemy się "drugą Japonią" ;) Tak jak zresztą w Japonii ze świecą szukać np. polskiego chleba…

PS Co ciekawe, kiedy raz parzyłem Okukujicha w Polsce (tę samą, tylko z nowego opakowania; zrobiłem przy okazji kilka dzisiejszych zdjęć), zanotowałem sobie, że była już minimalnie cięższa w smaku, a przy tym jakby trochę słodsza… Trudno wyciągać wnioski na podstawie jednego razu, ale może japońska woda, co do której miałem wcześniej pewne zastrzeżenia, jest bądź co bądź lepsza niż sądziłem.

1 komentarz:

  1. Czytając ten wpis przypomniał mi się aromat arbuza który, gdzieś w jednejedshinch był bardzo wyczuwalny.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń